Tekst pod tytułem Vision franca de un pais. Diaro de viaje por los estados unidos per Leopold Tyrmand.
Czyli: Szczera wizja kraju. Dziennik z podróży po USA, pióra Leopolda Tyrmanda.
Tekst ukazał się, jako przedruk z „The New Yorker” w hiszpańskojęzycznym „Commentario”/1968. Zawarta w tytule „wizja” odnosi się oczywiście do USA, gdzie Tyrmand przebywał od stycznia 1966 roku.
Artykuł zaczyna się słowami znanymi polskiemu czytelnikowi w Zapisków dyletanta. Te zaś pierwotnie ukazały się w USA, jako Notebooks of a dilletante, a ta zaś książka była zbiorem artykułów, jakie Tyrmand pisał dla wspomnianego „The New Yorker”.
Były to zapiski i obserwacje czynione po przypłynięciu Tyrmanda do USA, zimą 1966.
Leopold Tyrmand w marcu 1965 roku wyjechał z Polski i nigdy do niej nie wrócił. Początkowo podróżował po kontynencie, odwiedzając wydawców i przyjaciół. W końcu odesłał swoje auto żonie, Barbarze Hoff, sam zaś udał się do Izraela, gdzie odwiedził swoją matkę, Marylę.
Ostatecznie, w styczniu roku 1966 wyruszył transatlantykiem z Włoch do USA. Do Ameryki wpłynął mijając „wrota Ameryki” czyli przesmyk między wyspami u wybrzeży Nowego Jorku.
Tyrmand nie jechał w ciemno. Oczywiście, podróż na koniec świata była czym innym, niż dziś, ale pisarz miał w kieszeni bardzo cenny papier: stypendium Departamentu Stanu USA. Umożliwiało ono mu podróż, objazd po Ameryce, finansowany przez rząd Stanów Zjednoczonych. Podróż obejmowała odwiedziny w najważniejszych ośrodkach naukowych i kulturalnych, po to, aby gość miał pełny obraz, czym Ameryka jest.
Autor Złego postanowił sięgnąć po pióro i zrobił to, w czym zawsze był najlepszy: obserwować i notować, tak, jak robił w roku 1954, tak, jak robił, kiedy był reporterem.
Swoje teksty zebrał później w zwarty druk i przetłumaczył rękami zaprzyjaźnionej dziennikarki, Beverly de Luscia. Maszynopis posłał do wielu redakcji, w tym – do „The New Yorker”. Wbrew przewidywaniom przyjaciół i agenta literackiego, naczelny gazety – William Shaw – zaakceptował tekst i skierował go do druku.
Od tamtej pory Tyrmand był regularnym współpracownikiem tego ważnego, amerykańskiego pisma.
Tyle o genezie tekstu. Skąd zaś wziął się on w przedruku?
Pobyt w Archiwach Hoovera, gdzie spoczywa tyrmandowa spuścizna, prócz odkryć literackich pokazał jedną ciekawą rzecz: Leopold Tyrmand był niezywkle pracowity i wkładał olbrzymi wysiłek, aby wszelkie jego prace, jakie popełnił, zaistniały na każdym możliwym polu. Niestrudzenie więc rozsyłał swoje artykuły do dziesiątek pism, walczył o tłumaczenia i przedruki, wznowienia; o kolumny w gazecie, możliwości pracy; pisał filipiki i komentarze, regularnie korespondował z redaktorami, ale takż e z politykami czy ludźmi ze świata muzyki. Uważał, że to, co pisze, jest ważne i należy się temu uwaga.
Istotnie, jego etap nowojorski nie przeszedł bez echa. Do redakacji „The New Yorker” regularnie przychodziłuy pełne zachwytu i niedowierzania listy i telegramy, pisane przez czytelniczki i czytelników. To, co proponował Tyrmand, było świeże, dawało nową perspektywę. Jendo z pytań zawartych w korespondencji brzmiało:
Skąd wzięliście tego dziennikarza? Czy można poczytać coś więcej jego autorstwa?
Szczera wizja kraju. Dziennik z podróży po USA, pióra Leopolda Tyrmanda:
20 STYCZNIA 1966, NOWY JORK
Do Ameryki przybyłem drogą morską, co w pewnym sensie przypomina sytuację Krzysztofa Kolumba; biorąc przykład ze słynnego odkrywcy nie należy zapuszcząc się zbyt daleko ani zbyt głęboko w Amerykę. Leciutkie dotknięcie skraju daje najlepsze rezultaty. Kto będzie trzymał się brzegu, zostanie zapamiętany, a jego imię nadawane będzie uniwersytetom…
21 STYCZNIA
Samochodem do Waszyngtonu. Jestem wielce zajęty ogarnianiem dystansów w tym kraju. Ogrom tego kontynentu sprawia, że z nadmierną sympatią myślę o przyjemnej, wygodnej i bezpiecznej klaustrofobii Europy.
Tłumaczenie tego tekstu różni się od treści, jaką polski czytelnik może poznać w rodzimym tłumaczeniu Zapisków dyletanta.
(…)
WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBIA
Tu, w tym wielkim mieście, bardziej niż kiedykolwiek boję się świata, który lud i optymistyczni filozofowie zwą szerokim. Co inteligentniejsi wiedzą, że jest po prostu okrągły. Mój problem polega jednak na tym, jak odnaleźć się w zupełnie nowym pojęciu wymiaru. Ogrom pochłania człowieka. Nigdzie nie da się dotrzeć jedynie przy pomocy członków, którymi Bóg obdarzył; konieczne jest jeszcze coś od Forda czy General Motors. Lecz iloma i jakimiż kończynami może nas obdarzyć najpotężniejszy nawet przemysł na świecie? Możliwości są raczej ograniczone — Bogu dzięki.
Zrealizowano w ramach stypednium:
