Dlaczego książki?

Nigdy chyba nie ustalę czy to książki przyszły do mnie czy to ja do nich. Może jesteśmy dwoma biegunami tego samego życia?

Opowiem Ci historię, do której po części mam prawo ja, a po części inni bohaterowie, osoby trzecie, których część ich życia niniejszym kradnę i wkładam w tę oto opowieść. Nie obiecuję, że objawi się tu ciąg przyczynowo-skutkowy, zwany ludzkim losem. Dla mnie samego jednak trudna jest odpowiedź na pytanie: dlaczego książki? Mam z nią często problem, wówczas odpowiadam wymijająco, po czym wychodzę na chwilę i nigdy nie wracam.

Czy zagadka ukryta jest między słowami? Co łączy komin papierni, szachownicę, operę mydlaną, San Francisco, Kostka, poddasze Herberta, daewoo tico, serial Na wspólnej i mnie?

Czy w tej opowieści o latach dziecięcych znajdą się tu zwiastuny późniejszego pisania? Nie roszczę sobie prawa do ogólnie pojętej prawdy i nie jest to Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika S. Kinga. Zgadzam się z tym zacnym autorem, że najważniejsze w tym wszystkim jest nasze życie i nasze doświadczenia. Nie wiem, z czym (z tego, co piszę) zgadza się pan King i prędko się nie dowiem. Nie to, że nie mam do niego telefonu. Po prostu konsekwentnie nie dzwonię do stanu Maine i już.

Co ważne, ta opowieść powstaje etapami, trochę, jak książka. Zbudowanie strony internetowej (z przyjacielem, Dominikiem) pchnęło mnie do zmierzenia się z tą historią, bo czuję, że jest w niej jakaś prawda o mnie samym. Obawiam się, że nie będzie wielce przydatna dla innych, a mimo to, opowiem ją. Tak to już jest z historiami, że mogą mieć wiele żyć.

Zapraszam do lektury tej nieistniejącej książki.

Przeszłość jest obcym krajem

Przeszłość, to obcy kraj. Tam wiele rzeczy robi się inaczej.

To cytat z książki L. P. Hartleya Posłaniec, a wiem to tylko stąd, że wpisałem to właśnie (październik 2021) w Google. Sam cytat znam z wystawy „Przeszłość jest obcym krajem”, która odbywała się w roku 2010 w Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” w Toruniu. Pracowałem tam wtedy, jako recepcjonista (z resztą ze wspomnianym Dominikiem), pomagając przy oprowadzaniu, wernisażach czy przecinając bilety pod kinem. I wówczas ten cytat niewiele mi mówił. Dziś przyszedł sam do głowy, na palcach, tak, jak podchodzi dzikie zwierzę pod obozowisko nocą.

Przeszłość, to obcy kraj. Różnica polega na tym, że – mam wrażenie – sposób patrzenia na nią, rozciągania jej w czasie i przestrzeni, budowania punktów odniesienia i mikrohistorii, zmienia się. Za chwilę pojawią się w tym tekście zdjęcia, linki, nagrania, tworząc opowieść, w której – za pomocą magicznego suwaka – przeskakuję od jednej sceny do drugiej. To znak czasu, znak technologii i znak człowieka, którego sposób wyrażania i sposób uprawiania pamięci zmienia się. Bauman nazywa to „płynną nowoczesnością”, ja – „pamięcią internetową”. Nie będziemy wnikać, co pamięć procesorowa dam daje (jak albumy fotografii nieskończone), a co zabiera (cyfrowy Alzheimer, gdy ktoś pamięta za nas i z czasem sektorów pamięci przestajemy używać, bo mamy płynną, cyfrową piwnicę, w której jest wszystko).

Wspomnianą książkę Hartleya zamawiam w trakcie pisania tego wpisu, przez Allegro, klikając w aplikacji na smartfonie „Kup teraz”. W tle leci na YouTube program o polskiej reprezentacji piłkarskiej. Mój telefon jest gramofonem, radiem, aparatem, kalendarzem, termometrem, krokomierzem, kantorem, Telegazetą, czatem, biblioteką, kinem, vhs-em i telewizją. Dlaczego wymieniam te media – niedługo się wyjaśni.

Warto też dodać, że niniejszy fragment piszę wiele tygodni po tym, jak zacząłem tworzyć wpis. Brakowało mi początku. Tym się różnią opowieści od życia: perspektywą, podróżą przez czas „tam i z powrotem”.

Właśnie się skończył komunizm

Dość powiedzieć, że dziś wspomnienia lat 80. są tak odległe, jak za mojego dzieciństwa wspomnienia czasów powojennych. Daje to zupełnie inną perspektywę patrzenia na doświadczenie ludzi, z którymi wtedy przebywaliśmy – rodziców, wujków, stryjków, sąsiadów, listonoszy, nauczycieli. Co istotne, świadomość tego faktu przyszła do mnie stosunkowo niedawno, chyba wtedy, kiedy doświadczyłem tzw. „lap year” czyli wieku, w którym kończysz tyle lat, ile mieli twoi rodzice, gdy przyszedłeś na świat. Czy to świat się zmienia czy to sposób patrzenia na niego? A może obserwator – my – wpływa na obserwowany świat?

To dlatego zawsze istnieje różnica między pokoleniami. Począwszy od wydarzeń znanych z lekcji historii, choćby romantyzm, a pozytywizm; pozytywizm, a dekadendyzm. Około roku 2016 na którychś zajęciach z historii literatury, trafiłem na stwierdzenie, że cezura, czyli granica np. między epokami historycznymi, zawsze coś odcina, a coś bierze na zapas. Czyli: że nie jest tak, że jednego dnia czy roku wszyscy zmieniają sposób myślenia, sposób tworzenia, ubierania się, muzyki. Są po prostu pewne zwiastuny czegoś nowego i w końcu, ktoś ustala, że oto narodziła się nowa epoka. Albo, że żeśmy się zestarzeli.

Okręgi przemysłowe czyli palcem po mapie

Jest końcówka lat 70. XX wieku. W Polsce Ludowej tworzone są okręgi przemysłowe, strategiczne gospodarczo obszary, które popchną nas ku świetlanej przyszłości, przewidzianej przez pana Gierka.

Mamy zatem stocznie, co wielkie okręty na morze kładą, hej, rozpalone do czerwoności huty i niknące w kręgach piekła kopalnie. Czego to nie mamy, fabryki autokarów szybszych, niż światło, fabryki czołgów niezwyciężonych, co z taśmy jadą prosto na osiedlowy cokół. Wyrastają kominy zakładów chemicznych, nadzieją pachną zakłady przetwórstwa rybnego…

Pną się mury fabryk, wznoszonych czynem robotniczym, każdy obywatel ma pracę i czy się stoi czy się leży, dniówka się należy. Ludzie jeżdżą za chlebem i za pracą wzdłuż i wszerz kraju. Praca w takim zakładzie, to szansa na skok cywilizacyjny: przydział mieszkaniowy na własne „em” z „centralnym ogrzewaniem”, na osiedlu z pawilonami handlowymi w tzw. „kwadraciaku”, ze społemowskimi delikatesami, z przedszkolem i szkołą „tysiąclatką” – budowaną jako jedna z tysiąca szkół na tysiąc lat istnienia Polski.
Oto scenariusz znany z wielu miast w komunistycznej Polsce. To wszystko oferuje wówczas i Kwidzyn, w którym cegła po cegle przewieziono właśnie z Kanady fabrykę papieru.

Kilkaset kilometrów dalej w mieście Łódź mieści się technikum przy ulicy… Kwidzyńskiej! (nigdy nie słyszałem, żeby gdziekolwiek nadano nazwę ulicy od mojego miasta… nie licząc okolicznych wsi) Mój tata, kończąc szkołę, rozgląda się za pracą po całej Polsce i, w końcu, wybiera zakłady w mieście swojej wybranki serca (a mojej przyszłej mamy), Kwidzynie. To tu przyjdzie żyć mojej rodzinie. Trochę podobnie, jak z ojcem Mikołaja Kopernika, który przywędrował jako kupiec do Torunia.

Do dziś wielu wspomina czasy Gierka z łezką w oku, bo w porównaniu do siermięgi stalinizmu, gomułkowszczyzny czy czasów Cyrankiewicza, za Gierka były pomarańcze i maluchy. Rozumiem, dla wielu to czasy młodości – bo innej nie mieli – i pracy ku czemuś – bo porównania też za bardzo nie było, no chyba, że do ciemnej szarugi sprzed dekady, dwóch, trzech, i do wojny.

Pamiętajmy, że my dziś widzimy przeszłość, jako ciąg przyczynowo-skutkowy. Kluczem do zrozumienia wspomnnień i przeszłości jest wyobrażanie sobie, co ludzie w danym miejscu, czasu i konkretnej głowie wiedzieli wówczas. Na przykład w moim mieście, w roku 1984, kiedy przyszedłem na świat 7 czerwca, dostając imię po komiku, Marcelu Marceau.

Czy to jeszcze piękne czy już atomowe?

A zatem w Kwidzynie, gdzie będę mieszkał do 19 roku życia, działa jedna z dwóch papierni w kraju, tzw. „celuloza”. Połowa populacji, w tym i połowa moich rodziców w ojca osobie, pracuje w tychże zakładach, przy czym dym z kominów wdycha i jedna połowa miasta (i rodziców), i druga.

Papiernia objawia się szczególnej palety zapachami każdego lata. Wówczas wszyscy w mieście mówią, że

W „celulozie” jest postój.

Chodzi to, że maszyny ustają w pracy, aby przeprowadzono zabieg konserwacji i czyszczenia. Wówczas do atmosfery wypuszczane są różne dziwne substancje, zabarwiające niebo w sposób niekoniecznie dobry dla dróg oddechowych. Patrząc na te wielokolorowe cumullusy, mieszkańcy Kwidzyna zastanawiają się:

Czy to jeszcze piękne czy już atomowe

Korelacja między istnieniem papierni, a moim pisaniem, jest mocno naciągana, wpadłem na ten związek może dwa lata temu. Jeśli się jednak zastanowić…

Dom z papieru

Zakłady żywią połowę Kwidzyna, a potem, po restrukturyzacji i prywatyzacji w latach 90., dalej będą się rozwijały, już jako International Paper Kwidzyn. Ich logotyp, drzewko, możecie spotkać dziś na ryzach papieru do drukarek. Dziwne, że drzewo w logotypie stoi, a nie leży już ścięte.

Kolorowy świat gazet

Zdarza się, że w pracy tacie wpadają w ręce jakieś ścinki albo stare gazety samochodowe, które nie poszły na przemiał, więc przynosi mi je za pazuchą. „Auto Bild”, „Motor”, katalog „Samochody Świata”. Nigdy nie zapomnę taty wchodzącego do mieszkania, przewieszającego torbę z chlebakiem na wieszaku, a potem – wyjmującego z torby lub spod swetra kolorowych, samochodowych pism. Wszystkie oglądam od pierwszego do ostatniego obrazka! Zapach drukarskiej farby zostaje na opuszkach palców. Z gazet uzbiera mi się pokaźny stosik i kolekcja ta będzie moją wielką dumą.

Mama, pracując jako pedagog w przedszkolu, nieustannie siedzia w planach zajęć, obłożona materiałami dydaktycznymi, z których połowę wymyśla sama. Są tam kolorowanki, gry, bajki, zagadki. Słucha moich nagrań z kaset, uczy rysować, pisać. Moje pierwsze prace opisuje na drugiej stronie, zostawiając notatki na temat rozwoju mnie, jako dziecka. Pamiętam taki obrazek domu, samochodu, rodziców, mnie i siostry. Dom ma dach, na niebie jest Słońce, atomowych chmur brak. Nie ma tam również noży ani poćwiartowanych zwłok. Rysunek jest wzorcowy, ale tylko dlatego, że nie malowałem zwłok, bo są w piwnicy…

Na ścianie pokoju mojego i siostry wisia fototapeta z bohaterami baśni. Wszystkie sceny łączą się ze sobą w wielkim, epickim balecie. Patrzymy z siostrą na tę tapetę zawsze przed zaśnięciem. Z czasem wygrywa jednak imperatyw skubania, początkowo od rogu, a potem coraz bardziej, ku środkowi. Znikają lis, wilk i kaczki. W pożodze wydzieranki ginie dom na kurzej łapce i zajęcza nora.

Na kupionym przez rodziców w elbląskim Pewexie dwukaseciaku sony, zajeżdżam kasety magnetofonowe, tworząc wymyślone audycje radiowe. Jedna z nich, to odczyt mojej pierwszej bajki: O psie Aresie i kocie, co psu pomoc niesie. Bajka inspirowana jest jakąś kreskówką, w której pies latał balonem (może kojarzycie tytuł?). Innym razem nagrywam audycje o samochodach.

To w ogóle domena małych dzieci: efektywne spędzanie czasu. Daj dziecku mazaki, klocki, kartki papieru – i dziecko na pół dnia przepadnie. Tak jest i ze mną. Bawię się magnetofonem, gramofonem, czytam książki i komiksy. Pewnego dnia wysmaruję się czerwoną farbą i położę z nożem w salonie mieszkania. Gdy mama wejdzie do domu, pozostanę niewzruszony…

NAKŁAD: 1 EGZEMPLARZ

Zainspirowany zatem pachnącymi gazetami, zapisuję wszystko, tworząc gazetki, kroniki, pamiętniki, listy, a nawet napis wydrapany cyrklem na ławce (nie będę cytować tego niewychowanego pierwszoklasisty, bo wstyd!). Lubię, a raczej, lubiem, rzeczy z papieru, bo tego papieru – ja się rzekło – jest sporo, nawet w powietrzu.

To szczególny czas. Na przełomie lat 80. i 90. nikt nie słyszał o internecie, a moim największym marzeniem jest posiadać w domu domofon. Po którymś powrocie z miejskiego basenu (gdzie jedna osoba kupuje bilet, a pozostali przekradają się pod okienkiem), oczom naszym ukazują się drzwi zamknięte tajemniczym bzzz. Jak się wciśnie przycisk, bzzz otwiera drzwi. Moja siostra, nie lubiąc pustych przebiegów, montuje na szybkości tabelkę, w której prezentuje mi Rozkład Odbierania Telefonów. Od tej pory nasze „em” na trzecim piętrze ulicy Miedzianej ma miedziany kabel, którym idzie sygnał, kiedy ktoś dzwoni po kolędzie do rezydencji Carringtonów. Jaka Dynastia, takie telefony. Bo telefonów na blokach jeszcze nie pociągli.

Mapa marzeń

Kioski z prasą: poezja rutyny! W każdą środę biegnę o świcie, jeszcze przed szkołą, do kiosku po tygodnik „Motor” i po „Piłkę Nożną”. Dołączają do kolekcji gazet zza pazuchy.

Biblioteki: labirynt! Wypożyczam wszystkie książki Niziurskiego, wszystkie książki o Formule 1 i o piłce nożnej. Mój domowy księgozbiór jest wąski. Zaczyna się od Hooka, Piotrusia Pana pod choinką i Pinokia z 1951 roku. Wkrótce od babci z Łodzi zwozić będę powieści z cyklu „Klubu Siedmiu Przygód” i książeczki „z tygrysem”.

Księgarnia: finezja w kamienicy na rogu. W księgarni pana Zdanowicza wynajduję na końcu regału u dołu używane komiksy za grosze – Spider-Mana, Batmana, Punishera. Przy wejściu jest też dział muzyczny, w którym kasety stoją w specjalnych przegródkach. Tam kupimy składankę „Queen” – The Greatest Hits (ja wezmę niebieską kasetę, siostra – czerwoną). Tam też kupię kiedyś siostrze na imieniny kasetę Belindy Carlisle, a prezent zapakuję – z braku… papieru – w skarpetę. Niepraną.

Skończyć, jak Jack z Titanica

Mam też etap miłości do Antarktydy, gdy w Radiu Gdańsk Marek Kamiński ogłasza konkurs. Nagroda główna: wyprawa z nim na koło podbiegunowe! Nie pamiętam czy wierzę czy nie wierzę w to, że mógłbym pojechać. Z moim zdrowiem wytrzymałbym tam nawet 5 minut! Ale przygotowuję się do konkursu, jak umiem. Najpierw: research. Czytam fantastyczną książkę Człowiek, o którego upomniało się morze czyli biografię Amundsena autorstwa Centkiewiczów. Wkrótce tworzę długi, wielostronnicowy wiersz – opowieść o morenach czołowych, glacjologii, śniegu i niedźwiedziach… Zupełnie nie zauważam, że cała opowieść się rymuje.

CZASY GUM TURBO i BATMANA

Kino jawi się, jako instytucja magiczna. Nie ma kin lepszych czy gorszych. To w Kwidzynie jest jedyne i najlepsze. Pierwszym filmem, który zobaczę, jest pierwsza część Batmana. Seans przerywany jest ciamkaniem przez całą salę gum Donald, gum Turbo i chipsów Star Foods. Zaraz po przyjściu do domu zużywamy z siostrą pół zeszytu na odrysowanie batmobila.

Gumy Turbo odgrywają rolę – rzekłbym – kluczową. Są walutą, emblematem, powodem chwały. W zasadzie, nie tyle gumy, ile obrazki z opakowania, ponumerowane zdjęcia i rysunki samochodów o zapachu brzoskwiń. Guma ma charakterystyczny, rowkowy kształt, a obrazki idealnie mieszczą się w opakowaniu po kasecie magnetofonowej. Rzecz idzie o to kumpel, by mieć jak najniższy numer lub posiadać kolekcję zgodną z numeracją. Najniższe u mnie jest „18”. Pewnego dnia łączymy swoje kolekcje z kumplem z klasy, Lewym. Jest to moja pierwsza wtopa biznesowa. Lewy, za moimi plecami, opchnie całą kolekcję za jakieś fanty ze szkolnego sklepiku. Na moje pytanie o moją dolę, stwierdzi, że nie ma świadków, nie ma tematu. Moja chęć pisania kryminałów rośnie, acz stopniowo, bo dopiero ogarniamy elementarz.

Ten sztuczny zapach brzoskwiniowego barwnika do dziś kojarzy się z tamtymi czasami ludziom z mojego pokolenia. Filmy kinowe z kolei były tak wyjątkowym wydarzeniem, że do dziś pamiętam wszystkie, na których byłem.

Kilka sztuk trzymam do dziś.

BYĆ JAK ROBIN HOOD BEZ BRWI

Raz o mało nie puściłem chaty z dymem. Serio. Kiedy dziś o tym myślę, mogło się to skończyć takim nagłówkiem, jakie wyskakują w aplikacjach na telefonie. Nie mówię o lokalnych newsach, ale o takich, które docierają na przykład z innego kontynentu. Coś w rodzaju: małe dziecko wysadziło w powietrze wielki budynek mieszkalny…

Nie wiem, ile miałem lat, ale pewne jest, że w telewizji leciał odcinek serialu Robin Hood, ze słynną piosenką zespołu Clannad.

Czy tylko ja mam ciarki, kiedy słyszę tę melodię?

Otóż zdarzyło się tak, że kiedy rodzice – dosłownie na kilka minut – wyszli do sklepu, zostałem sam w domu, rysując coś przy stole i włączonym telewizorze. Robin nieźle sobie poczynał, razem z braciszkiem Takiem oraz z Dużym i Małym Joe.

Wtedy niespodziewanie wysiadł w bloku prąd. Rzecz częsta, z racji przeciążeń instalacji elektrycznych na opisywanych już przeze mnie blokowiskach, będących skokiem cywilizacyjnym. Na ulicy Miedzianej chyba ktoś nakradł tej miedzi na budowie…

Więc a propos cywilizacji: gdy zapadły ciemności, postanowiłem działać. Przebiłem się do kuchni, odpaliłem gaz, po czym przyniosłem z pokoju kilka drewnianych klocków, wyrzeźbionych i pomalowanych przez tatę. Przysunąłem je do ognia, mając chyba nadzieję, że zrobię z nich pochodnię, która rozświetli moje Sherwood. Szczęściem w nieszczęściu klocki były polakierowane i płomieniem się nie zajęły. To, co się trochę zatliło, wypadło mi z rąk na posadzkę. Wtedy postanowiłem zapukać do sąsiadów, którzy się mną zaopiekowali.

Gdy rodzice wrócili, a elektryczność wróciła, oczom naszym ukazała się wielka dziura wypalona w kuchennym linoleum. Tata był zły na mnie, a wtedy mama, biorąc mnie na kolana, odrzekła:

Matko boska, wypalił sobie brwi!

Z DALEKIEGO KRAJU

Miałem trzy-cztery lata, kiedy dostawałem pocztówki od taty. Były to kolejne odcinki radzieckich baśni albo takie klasyczne pocztówki z rakietami. Jedna z nich była otwierana: po rozchyleniu skrzydełek wyłaniał się z niej Jurij Gagarin.

Tata pracował na kontrakcie w ZSRR, przy budowie gazociągu. Donieck, Charków, cała mapa dalekich krain. Nie pamiętam za bardzo tego okresu i nie wiem czy trwało to rok czy trzy.

Wiem jednak, że kiedy któregoś dnia tata miał przyjechać na kilkudniowy urlop, tak bardzo nie mogłem się doczekać, że wszedłem na oparcie kanapy (rogówką zwanej) i przesunąłem na tarczy naściennego zegara wskazówki tak, by wskazywały już godzinę siedemnastą. Naprawdę byłem przekonany, że to zadziała!

Kiedy jednak wyprowadzano mnie z błędu, ruszyłem po prostu na dworzec. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie – jak się rzekło – mój wiek, trzy czy cztery lata. Tylko sobie znanym sposobem wyszedłem z mieszkania na trzecim piętrze bloku i ruszyłem przez osiedle, a potem ulicą Kościuszki na Dworzec PKP, oddalony od domu jakieś dwa kilometry. Szczęśliwie, wypatrzył mnie mój chrzestny, który pracował na taryfie i miał wtedy postój pod dworcem. Wsadził mnie do swojej wielkiej, błękitnej „Warszawy”, odwiózł kilkoro pasażerów i na końcu odstawił mnie pod blok.

Pewnego razu w tym ZSRR tata z kolegami zapukali do okienka elektrokomisu, przed którym tłoczyła się kolejka. Wystawa sklepowa stała pusta, ale kilka słów z kierownikiem i plik dolarów sprawiły, że na zapleczu znalazł się cały magazyn nowych telewizorów. To były takie dziwne czasu kompletnej dewaluacji pieniądza. Międzynarodowe konsorcjum płaciło w dolarach, po normalnych zachodnich stawkach. Na Wschodzie tymczasem było to dziesięć, jeśli nie dwadzieścia razy więcej, niż wynosiła pensja. Dlatego najlepszą lokatą kapitału był sprzęt elektroniczny.

Tata z kolegami dojechali ciężarówą, potem z trudem wtachali wielkie, lampowe telewizory na peron. Jakież było ich zdziwienie, kiedy pociąg wjechał na inną platformę. Perony wysokie prawie na dwa metry. Telewizory – po prawie sto kilogramów jeden. Ekspres relacji Moskwa-Berlin przez Warszawę lada chwila odjedzie. Nie namyślając się wiele, pobiegli do konduktorki i zaproponowali odbiornik, w zamian za zatrzymanie pociągu. I w ten sposób „stała na stacji lokomotywa” ponad pół godziny. Kobieta była tak wdzięczna, że pierwsze, co zrobiła, gdy skład ruszył, to poczęstowała wódką. Telewizora nie kupiłaby normalnie pracując przez najbliższe dwa lata. Nu pagadij!

ZACZAROWANY SYNTEZATOR

Tu przeskoczę na chwilę do roku 2013. Poddasze mieszkania artystycznego w Toruniu, niedziela. Słucham poranka w radiowej Trójce, gdy nagle, na dźwięk melodii, podrywam się z łóżka, jak oparzony. Mam! Po tylu latach znalazłem ją!

Rok 2005. W szczycie popularności serwisów Kazaa i eMule, obmyślam szalony plan zrobienia kolekcji wszystkich piosenek, które… kiedykolwiek słyszałem. Brzmi, jak zadanie niemożliwe, ale naprawdę wypalam kilkanaście płyt CD, pieczołowicie zapisując na nich spiracone piosenki wszelkiej maści i rodzaju, które kiedykolwiek doszły moich uszu. Po roku pracy – a mam wtedy czas, po właśnie wyleciałem ze studiów – alfabetycznie ułożona kolekcja jest gotowa. Brakuje na niej trzech utworów, które nucę, ale ich drażniąca pamięć melodia nie układa się w tytuł ani wykonawcę. Pierwszym okaże się po latach Ordinary world „Duran Duran”, drugim Your woman by White Town, zaś trzecim…

Jest rok 1988, zimowa noc w Poczekalni dla Matki z Dzieckiem na Dworcu Wschodnim w Warszawie. Czekamy na ekspres Moskwa-Berlin, tym razem niezaładowany telewizorami, ale czymś innym. Tata napisał na jednej z pocztówek, że kupił mi… samochód na urodziny.

3 czerwca 1990.

Z wrażenia nie mogę zmrużyć oczu przez wszystkie dni do jego przyjazdu. Wreszcie nadchodzi ta noc. Wyruszamy z mamą i moją siostrą pociągiem do stolicy. To będzie mój pierwszy raz w tym mieście. Idziemy odpocząć do noclegowni dla matek z dziećmi. Tam, z wielkiego, półkolistego okna widać perony, na których ślepia parowozów mokną. W oczekiwaniu na opóźniony pociąg, biegam po opustoszałej hali dworc. Jakiś postprlowski muzyk we fryzurze na niemieckiego piłkarza (z kucykiem), w jeansowej kurtce, gra melodię na jakimś syntezatorze w rodzaju yamahy. Dalej, jakaś dziewczynka próbuje rozbujać kucyka na monety, który zaniemógł. Kiedy biegniemy na peron, tata stoi już tam z kolegami. Pomiędzy nimi, piękny, zielony pojazd. Mój pojazd bez koni mechanicznych, napędzany mocą nóg. Choć cały jest w folii, wyrywam się, żeby go prowadzić, trąc plastikiem po nawierzchni. To szczyt moich marzeń, egzemplifikacja wszystkich widzianych w tysiącach gazet pojazdów wszelkiej maści i rodzaju.

Rok 2013. Melodia, którą słyszałem wtedy na dworcu od 25 lat nie daje mi spokoju. To, co grał człowiek na keybordzie, brzmi, jak jakiś szlagier. I właśnie wtedy w Trójce spiker mówi:

A teraz Five hundred miles.

Po kilku pierwszych nutkach podrywam się z łóżka i przenoszę się w czasie. Utwór grany na dworcu był o podróżach i ludziach, którzy są daleko od domu. Z jakiegoś powodu zalewam się łzami. Nad tym, że tak jest, nad wspomnieniami, nad dzieciństwem, nad prostymi prawdami życiowymi.

Dzień później jestem w domu i tak, zupełnie przypadkowo, pytam mamę o tamtę noc, a ona niespodziewanie odpowiada.

Pamiętam tego człowieka.

Mówię wówczas, że nie jestem pewien czy on ten sprzęt sprzedawał tam czy cóż innego robił.

Nie – mówi mama – on czekał na pociąg. Jechał pewnie w daleką drogę.

I na jej słowa znów ściska mnie w gardle, na myśl o tych tułaczkach, o tamtych czasach, kiedy jechało się za chlebem, kiedy mimo niegodnych pensji i niegodnych warunków życia, ludzie chcieli zachować godność. Tak, jak moi rodzice. Tak, jak bezimienny muzyk.

VHS

Wcześniej mieliśmy mały, radziecki telewizorek, mniejszy od mikrofalówki. Nazywał się elektriczeskoje i łapałem na nim rozmowy telefoniczne.

Na początku lat 90. pojawia się coraz więcej różnych magazynów tematycznych i coraz więcej programów w tym naszym dużym, radzieckim telewizorze. Pamiętam, jakby to było wczoraj: patrzę przez okno, rodzice wysiadają z „malucha” i taszczą na 3. piętro videodtwarzacz, sprzęt marki Royal. Potem tata idzie do delikatesów społemowskich zwanych u nas „stodołą” (z racji blaszanej budy; element wspomnianych osiedli z miast przemysłowych), gdzie przy wejściu mieści się „wypożyczalnia kaset” (stolik i sciana z opakowaniami filmów) i po chwili jest w domu z filmem Tańczący z wilkami.

Obejrzymy film 3 razy, a jak wiadomo, najlepiej jest wypożyczać filmy na weekend, bo w niedzielę punkt nie działa, bo sklepy zamknięte, więc ma się kasetę przez dwa dni. Do dziś pamiętam postać Indianina, który pokazując rogi Kevinowi Costnerowi, mówi słowo:

„tatanka”

– by pokazać, że chodzi mu o bizony, na które polują.

Nie jest to jednak pierwszy film, jaki oglądam na vhs.

Wcześniej filmy oglądam z sąsiadem, Marcinem, nieco starszym kolegą z piętra, z którym spędzamy mnóstwo czasu razem. Ścigamy się po poręczy na klatce z 4. piętra na parter, przechodzimy przez balkony, budujemy bazy z poduszek i części mebli, zakradamy się na miejski basen, chodzimy na jabłka (tak zwana „pachta”), niszczymy różne domowe sprzęty. Czy można piłką tenisową rozwalić muszlę klozetową? Można. A zrobić kapciem dziurę w drzwiach? Można, jeśli są to komunistyczne drzwi.

Pierwszym filmem, jaki obejrzę na video, jest Amerykański ninja z Michaelem Dudikoffem. Film o białym wojowniku, który staje naprzeciwko mafii, skorumpowanym żołnierzom i… zastępowi prawdziwych ninja, z człowiekim z wytatuowaną gwiazdą na policzku na czele (gwiazdę miał na policzku, nie na czole 😀 ).

Od tamtej pory zaczyna się moja fascynacja filmami akcji. The Running Man z Arnoldem, Rambo ze Stallonem, Podwójne uderzenie czy Uniwersalny żołnierz z van Dammem… Jednocześnie, ten żądny krwi dziecięcy umysł nie może się oderwać od kaset z bajkami Hanna & Barbera (myślałem, że to jedna kobieta, a nie dwa nazwiska).

Co zaś do Tańczącego z wilkami, nie mogłem wtedy wiedzieć, że ten film będzie tematem jednej z wielu anegdot o kinie, które poznam. Ba, nie mogłem wiedzieć, że przyszłość jest tak skonstruowana, że po latach się rozmawia o tym, co było kiedyś i umieszcza w tak przedziwnych kontekstach. W każdym razie, scenarzysta filmu był przyjacielem Kevina Costnera i gdy stracił pracę, Costner przygarnął go na poddasze. Ów kolega zaczął tam płodzić scenariusz filmu, powtarzając, że napisze historię godną Oskara. Nie mógł przypuszczać (potęga wizualizacji), że jego historia o jankesie, który przechodzi na stronę Indian, zdobędzie 12 Oskarów….

Internet

…a ja nie mogłem przypuszczać, że będę o tym po latach pisać, na komputerze wielkości książki, podłączony do niewidzialnej sieci (bardziej zwariowanej, niż domofon i walkie-talkie z kubeczków po serkach homogenizowanych) i będę sprawdzał w internecie, ile to tych Oskarów było.

Video, dwukasetowy magnetofon, zaś wcześniej gramofon i domofon, wszystkie te urządzenia były naszym kosmicznym sprzętem, z którym budowaliśmy wraz z moją siostrą różne bazy, konstrukcje i studia. Był to więc czas dorastania, czas transformacji, początki kapitalizmu, rozwój technologii – wszystko po trochu.

To było niezwykłe, że z jednej strony oglądaliśmy Batmana czy Rambo – rzecz dla naszych rodziców niedostępną w PRL – a z drugiej, połowa wakacji upływała wciąż na oglądaniu staroci, jak Czterech pancernych, Stawiam na Tolka Banana i innych czarno-białych opowieści. Podobnie książki – w mojej kwidzyńskiej bibliotece w większości były to stare pozycje, dlatego znałem na pamięć historię o Tytusie, Romku i Atomku. Te rzeczy, podobnie jak wystrój peerelowskiego mieszkania i budowana peerelowskich osiedli łączyły więc moje pokolenie z poprzednim pokoleniem. Zasadniczo, przed kapitalizmem i elektroniką nie za bardzo różniły się te nasze światy, zwłaszcza w obszarze relacji międzyludzkich.

Dziś tak sobie myślę, że ten Batman czy Terminator, cały świat filmów akcji, amerykańskich komedii, bajek – był to świat magiczny, niedostępny, przyciągający niesłychanie swoim ogromem i obietnicą przygody. Kiedy czytam dziś o ludziach, którzy w latach 20. i 30. odkrywali seanse kinowe, filmy dźwiękowe czy muzykę jazzową, czuję, jakbyśmy łączyli się jakimiś niewidzialnymi nićmi porozumienia. Nie wiem czy można powtórzyć czy raczej, czy można odtworzyć ten stan zdumienia, oczekiwania i zdziwienia, w jaki wprawiały nas te magiczne obrazy. Być może dziś pełnią tę funkcję filmy VR czy hologramy, jednak jest nadbudowane na czymś, co dziś jest oczywiste, a co wtedy było science-fiction. Dlatego z jednej strony można pomstować na ludzi mówiących, że

za moich czasów

…z drugiej, można stosować symetrię, że

w każdej epoce dochodziło do odkryć i ludzie nie wyobrażali sobie, co to będzie kiedyś…

…ale kto powiedział, że fakt istnienia różnych epok oznacza, że zachodzi między nimi taka sama różnica? W sensie, mówiąc obrazowo, że to jest ta sama skala i ten sam dystans w wyobraźni i rozwoju. Bo być może i kiedyś ktoś tak powie o dniu, w którym wylądowaliśmy na Marsie lub kosmici wylądowali u nas. Im jestem starszy, tym bardziej dostrzegam tę różnicę. Mogę oczywiście powiedzieć, że doświadczam tego, co moi rodzice w moim wieku (ich dzieciństwo tuż po wojnie, a czasy Unii Europejskiej i YouTube), a z drugiej, jak sobie przypomnę, że podnosiłem czasem słuchawkę prysznica i udawałem, że to statek kosmiczny…

Pamiętam jeden z moich ulubionych filmów z tamtych lat, nakręcony w rzeczywistości dekadę wcześniej film Gry wojenne. Główny bohater, grany (wiem to dziś) przez Matthew Brodericka licealista włamuje się do szkolnego systemu, by w komputerowym dzienniku zmienić swoje oceny. Jest to możliwe, ponieważ szkoła podłączona jest do tzw. „sieci”, protoplasty internetu. Nie miałem wówczas pojęcia, co to, przez co film przypominał science-fiction. Później bohater przypadkowo zostaje wplątany w działanie wojska, gdzie superkomputer, działający jako symulator działań militarnych, nieoczekiwanie buntuje się, by grać w tytułowe, wojenne gry. Młody geniusz z liceum próbuje ową sztuczną inteligencję przekabacić i ostatecznie się to mu udaje, a komputer nieoczekiwanie mówi:

To może zagramy w szachy?

Skąd ta wielka parabola szachowo-filmowa w rozdziale o internecie? Otóż, muszę przyznać, że internet wział się stąd, że ten gierkowski pomysł na okręgi przemysłowe trafił rykoszetem w moje życie.

Celuloza na początku lat 90. została sprywatyzowana, w wyniku czego wszyscy pracownicy zakładów otrzymali tzw. akcje, będące dziś odpowiednikiem 9200 złotych (wówczas 92 milionów złotych). Żeby zdać sobie sprawę ze skali, nowy Fiat 126p, na którego czekało się dekadę, kosztował 68 milionów złotych, a nowy FSO Polonez około 115 milionów złotych. W ten sposób kilka tysięcy osób z dnia na dzień dostało szansę na godne życie, którą i mój tata wykorzystał, kupując wkrótce „małego fiata” w grudziądzkim Polmozbycie.

Fabryka, teraz pod nazwą International Paper Kwidzyn, stała się mecenasem i patronem wielu inicjatyw w mieście. Jedną z nich, którą dziś widzę, jako epokową, było ufundowanie Centrum Komputerowo-Językowego w budynku po dawnych koszarach wojskowych. Tu znów można odnieść się do charakterystyki przeszłości.

jednostka

– tak do dziś mówi się na te tereny, mimo, że wojska już tam nie ma.

Kiedy wojsko się wyniosło, w środku miasta zostały wielkie, koszarowe budynki. Tam, pod koniec roku 1994, a może na początku roku 1995, wyremontowano kilka pięter jednego ze skrzydeł, wyposażając kilkadziesiąt sal w nowe komputery Optimus, w każdej po osiem sztuk, i spinając wszystko siecią internetową.

Nie zapomnę ekscytacji, która towarzyszyła nam, dziesięcio-, jedenastolatkom, gdy czekaliśmy od brzasku w kolejce „do pana ochroniarza”, żeby zapisać się „na legitymację” na… internet. Trudno dziś to sobie wyobrazić (nawet kafejki internetowe, to już przeszłość), ale ta kolejka do internetu brzmi dziś, jako początek jakiejś epoki.

Moje zderzenie z internetem było brutalne. Pierwszą godzinę spędziłem na bezskutecznych próbach włączenia strony www na monitorze. Po upłynie trzech kwadransów dopiero ktoś mi wytłumaczył, że pomiędzy yahoo, a com, należy wstawić kropę, a nie przecinek. Czekałem więc do następnej wizyty w tą kropą w pamięci.

Gdy pierwszy raz odkryłem coś takiego, jak „czat”, bez namysłu nadałem sobie ksywę „Punisher”. Adresy stron www zapisywałem sobie na kartkach, podobnie, jak pseudonim pierwszej osoby, jaka do mnie napisała „z internetu”. Miała ksywę „Pyrcia” i była z Poznania. Nasza znajomość trwała całe siedem minut.

Internet był zjawiskiem, i czułem to już wówczas, mając te jedenaście lat. Jednak myśl o komputerze, o posiadaniu takiego, nie pojawiła się jeszcze przez lata. To było tak, jakby dziś mysleć o losie w kosmos razem z właścicielem Amazona. Dlatego internet pozostawał czymś, jak te wypożyczanie kaset VHS jeszcze przez kolejne lata. Zamiast internetu, główną rozrywką pozostawała telewizja, zagraniczne kanały, seriale, bajki, filmy, gazety, radio, kasety magnetofonowe, książki.

Telegazeta

Trzeba też wspomnieć o „telegazecie”. Dziś korzystają z niej chyba tylko więźniowie (podobno przesyłają sobie w dziale ogłoszeń zaszyfrowane wiadomości), jedna w dobie telewizorów w pilotem, był to taki mały internet. Dlaczego? Wyjaśnijmy tym, którzy mogli się z Telegazetą nie spotkać: na pilocie znajdował się przycisk, który przenosił nas na „stronę” zapełnioną literami na czarnym (na ogół) tle. Większość kanałów telewizyjnych posiadała swoją telegazetową podstronę, na której można było wejść na każdą z około ośmiuset stron. Wystarczyło wybrać na pilocie kombinację cyfr (np 303, aby zobaczyć wieczorny program telewizyjny w formie tekstu) i po chwili ukazywała się strona. Były tak wiadomości, horoskopy, ogłoszenia, ciekawostki ze świata oraz… „Łączka Telezajączka”. Na stronie tej można było znaleźć krótkie ogłoszenia ludzi z całej Polski, którzy szukali kontaktu z ciekawymi ludźmi. Bywały oczywiście i ogłoszenia matrymonialne, ale na „Łączce…” pisały do siebie dzieciaki. W ten sposób poznałem kolegę z Łodzi, do której gdy przyjechałem, spotkaliśmy się i z jego ojcem odwiedziliśmy m.in. łódzkie lotnisko. Pokrętny – przyznajmy dziś – sposób na znajdowanie nowych kolegów, ale wówczas było to innowacyjne i ilekroć komuś o tym opowiadałem, wszyscy się śmiali. A ja w tym czasie pisałem dziesiątki listów ze znajomymi z całej Polski, wysyłając sobie znaczki z wizerunami aktorów, wycinki z Bravo, pisząc co u mnie. Dzięki tym listom miałem kontakt z rówieśnikami z całej Polski.

Jak zostałem humanistą

Mogę z perspektywy czasu stwierdzić, że pisanie i zabawa słowem zawsze szły mi lekko, jednak nie należałem do dzieciaków, które piszą opowiadania czy startują w konkursach. Prawdę mówiąc, do głowy mi to wtedy nie przyszło. Natomiast, jak się rzekło, czytałem dużo i szybko, dużo również pisałem, jak się rzekło, różnych treści.

Styczność z prasą motoryzacyjną, w tym także zagraniczną, zachęciły mnie do tworzenia swoich gazetek i/lub czasopism. Podobną pasję miała moja siostra, członkini Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i miłośniczka jazdy konnej. Przyznam szczerze, że nie dam głowy czy to nie ona pierwsza nie stworzyła takiej właśnie gazetki, poświęconej zwierzętom. Czytywała wówczas gazety dla mnie trochę za trudne, jak „My/Wy”, będąc protoplastą „Brawo” czy „Popcornu”. Były to magazyny pełne wiedzy popularno-naukowej i wiedzy ze świata telewizji i muzyki.

Wymyślaliśmy więc swoje strony tytułowe i robiliśmy gazetę, każdy swoja. Ustalałem cenę i zawrotny nakład, po czym wypełniałem je treśćmi. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, do czego to zmierzało, ale jeśli cofnąć się do tamtego momentu… Jak to bywa u dzieci: robiłem coś, bo to lubiłem, i tyle. Analizy zostawiałem dorosłym. Lubiłem przetwarzać informacje, czytać gazety i oglądać wyścigi Formuły 1 czy Rajd Safari, a potem opisywać to swoimi słowami w swojej gazetce. Jednym z moich osiągnięć były też małe, dwustronne ulotki inspirowane gumami TURBO. Każda zawierała markę i model auta oraz zdjęcie (wycięte z magazynów, które dostawałem od taty) i krótki opis na przedzie, a dane techniczne na rewersie. Natrzaskałem około 10 tysięcy egzemplarzy mojego dzieła. Pamiętam, że kiedy kończył mi się klej do zdjęć, używałem pasty do zębów.

Wspominałem, że początek lat 90., to był czas wielu przemian. Skoro napisałem o fabryce, internecie, prasie, można wnioskować, że świat zmieniał się nie tylko dla mnie: wszyscy ludzie rozwijali się, łapali życie w kapitalizmie na gorąco. Choćby moja mama, która na początku lat 90. nieoczekiwanie zaczęła studia w Warszawie.

Jedną z takich zmian był autorski program polonistki, Beaty Szynkiewicz, na stworzenie w szkole podstwowej klasy humanistycznej. I oto, po 3 latach pierwszych klas podstwówki, pierwszy raz w historii uczniowie mieli przejść do klas profilowanych. Przyznam, że zapomniałem o tym powiedzieć rodzicom, sądząc, że dzieki temu trafię do jakiejś normalnej, przeciętnej klasy, tam, gdzie moi koledzy – Sławek Wiśniewski czy Piotrek Rek. Mam przed oczami scenę w przedpokoju, kiedy mówię mamie – pod koniec sierpnia – że właściwie, to ja, dziewięciolatek, zmieniam klasę bez jej wiedzy. Można więc powiedzieć, że dzięki przytomności mojej mamy, zostałem sprofilowanym humanistą i od 1 września roku 1994 zacząłem naukę w klasie „A”.

Czas ten wspominam bardzo dobrze. Po pierwsze, było nas tylko kilku chłopa: ja, Michał „Kętacz” Kęcik, Dawid „Dzikus” Dziki, Piotr „Garby” Tucholski i Dawid „Lewy” Lewicki. Potem dołączyli jeszcze Emil Urych i Arkadiusz „Leny” Lenkiewicz. Pozostałą siłę klasy stanowiły dziewczyny. Mogę oczywiście teoretyzować, ale faktem jest, że całe następne 4 lata spędziłem na długich godzinach rozmów z dziewczynami, które miały zdecydowanie więcej do powiedzenia na temat książek, muzyki czy filmów. Z chłopakami zostawałem przy piłce nożnej i wagarach.

Pani Beata zrobiła na mnie wspaniałe wrażenie i czułem, że się przy niej rozwijam. Któregoś dnia powiedziała mi po lekcji, że

będziesz kiedyś pracował w reklamie albo zostaniesz dziennikarzem

Nie wiem czy można nazwać to samospełniającą się przepowiednią, biorąc pod uwagę, że już wiecie jak wyglądały moje perypetie wcześniej.

Pani Beata po dwóch latach opuściła nas i przeniosła się do nowopowstałego II Liceum Ogólnokształcącego, gdzie wkrótce naukę zaczęła moja starsza o 4 lata siostra. Polonistka powiedziała, że będzie tam na mnie czekać.

Lekcje polskiego przejął równie inspirujący nauczyciel, pan Albert Duzinkiewicz. Pamiętam, że był niezwykle opanowanym i inteligentnym profesorem, wysokim i budzącym posłuch. To właśnie on zaproponował założenie szkolnej gazety. Nie pamiętam czy mnie wytypowano czy się sam tam zgłosiłem, ale bardzo szybko zostałem redaktorem naczelnym. W wyniku konkursu wygrał pomysł na nazwę „Szkolniak”, choć faworytem było również „Szkolmidło”.

Właśnie w Centrum Komputerowo-Językowym zrobiłem pierwszy w życiu skład gazety. Mając w pamięci tysiące przeczytanych numerów pism „Piłka Nożna” czy „Motor”, zrobiłem ten skład w Microsoft Office 1995.

W gazecie pisywałem artykuły sportowe oraz… felietony. O tym, by nie śmiecić, o tym, by nie spędzać czasu li tylko na patrzeniu w telewizor. Ukazał się też numer specjalny poświęcony Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Naprawdę lubiłem tę robotę!

Kiedy patrzę na to dziś, dokładnie w momencie pisania tego wpisu, pierwszy chyba raz się zastanawiam nad tym fenomenem i dostrzegam w tym coś, co mi wcześniej umykało. Mając lat 13, napisałem filipikę czy niejako apel do rówieśników, tekst intymny i całkiem odważny. Za chwilkę do tego wrócę, wypatrujcie hasła „Ronaldo”

Dokończę tymczasem historię z mediami szkolnymi. Wspominałem o przemianach lat 90. i o poszukiwaniach, jakie prowadzili wówczas ludzie. W podstawówce trafiłem na jeszcze jednego, inspirującego nauczyciela, którym był nasz wychowawca, pan Jacek Strociak.

Patrzyliśmy na niego, jak na przybysza z innej planety. Był młody, wesoły, wzbudzał nasz szacunek, potrafił do nas dotrzeć i bardzo mu się chciało chcieć. Zbudował w sali od muzyki studio radiowe, założył zespół, z którym objechał cały kraj (początkowo cała nasza klasa była zmuszona do śpiewania, ale podczas pewnego spotkania na próbie, kilka osób się wykruszyło, tłumacząc to napiętym planem zajęć, i ja również wówczas z zajęć czmychnąłęm). Był profesorem z prawdziwego zdarzenia, takim na miarę naszych potrzeb.

W szkole podstawowej prowadziłem szkolną gazetę „Szkolniak”, ale byłem również w szkolnym radiowęźle. Z radiowęzła z resztą usunięto mnie, kiedy, za namową kolegów, puściłem utwór bardzo zacnej grupy muzycznej Nagły Atak Spawacza. Przez pół przerwy głośniki dookoła szkoły dudniły siarczystymi przekleństwami, ku uciesze kolegów, a ku wściekłości nauczycieli. Ja, zajęty wybieraniem kolejnych piosenek, zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że w szkole czuć było zapach napalmu o poranku.

Pierwszą przygodą z prasą ogólnopolską był konkurs „Przeglądu Sportowego” na kodeks prawdziwego kibica. Nie zachował mi się egzemplarz gazety i nie wiem czy kiedykolwiek mój teksty wydrukowano, ale musiałem mieć wtedy nie więcej, jak trzynaście lat: konkurs ogłoszono przed Mistrzostwami Świata we Francji w 1998. Wysłałem 11 puntów. W nagrodę redakcja przysłała mi dwie koszulki z logotypem Coca-Coli. Drugą rodzice dali mojej siostrze i przypominam sobie nawet scenę buntu, gdy podczas weekendowego wyjazdu maluchem (tym z Polmozbytu) nad morze (które było dwie godzin od domu) mieliśmy oboje założyć takie same t-shirty.

Kolejnym wydarzeniem była rubryka w tygodniku „Piłka Nożna”. Zaczęło się od wysłania listu do redakcji, który nieoczekiwanie ukazał się w jednym z numerów, pod tytułem „Pytania trzynastolatka”. W tekście zastanawiałem się, dlaczego pokolenie medalistów olimpijskich z Barcelony wyjechało zagranicę. Że gdyby zostali, podnieśłiby poziom polskiej ligi i polskiej reprezentacji.

Potem przyszedł epizod z wierszem w rubryce „Doooła bramki” o drużynie Janusza Wójcika, karykatura Mirosława Trzeciaka, rysunek z podobizną Tomasza Hajty i – zdaje się – wiersz o Marku Citko.

Można więc powiedzieć, że szedłem za ciosem. Kto wie czy gdybym mieszał w Warszawie, nie poszedłbym po prostu do redakcji tak, jak Krzysztof Stanowski i nie został nastoletnim reporterem?..

Odwrócone nuty

Podczas jednego z apelów szkolnych pan Jacek Strociak wyszedł na środek sali gimnastycznej z gitarą elektryczną i słuchawkami na uszach. Wymiótł taką solówkę do To już jest koniec Elektrycznych gitar, że zamarzyłem, by również na gitarze tak kiedyś grać. Niedługo z resztą prawie się to ziściło: pan Strociak zapronował mi promocję do Szkoły Muzycznej, bez egzaminów. Podobno miałem słuch absolutny i trafiłem pod skrzydła pana Dariusza Dobosza, do klasy saksofonu.

Pamiętam charakterystyczny zapach budynku, wyściółkę futerału do saksofonu czy smak stroików, który przypominały mi patyczki po lodach. Oraz panią z cukierni: zawsze w drodze na lekcję o 8:55 zachodziłem do cukierni „Magnolia” na ulicy Grudziądzkiej, gdzie piękna pani z cukierni dorzucała mi jedno ciastko gratis. Być może to zaprogramowało mój podprogowy afekt do cukru.

Saksofon brzmiał pięknie i niewiele dla mnie różnił się od fletu. Główny problem stanowił jednak hałas, kiedy próbowałem ćwiczyć w bloku, ciężar (mimo smyczy na szyi, bolał mnie kciuk, którym się instrument podtrzymywało) oraz oddech (nie wiedziałem wtedy, że to z powodu zatok). Przyznać muszę również, że miałem wówczas głębokie przekonanie, że nie jestem w stanie nauczyć się nut. Po prostu. Siedziałem w jednej ławce na zajęciahc teoretycznych z Magdą Babalską i Karoliną (nie mogę sobie przypomnieć nazwiska, przepraszam!) i szczerze zazdrościłem, gdy nauka różnic między durową a minorową nie sprawia im problemu. Być może problem tkwił w tym, że w mojej rodzinie nikt nie miał styczności z nutami, była to abstrakcja, a ja zupełnie nie rozumiałem, że nauka jest procesem, że to trwa, że nauka przechodzi przez różne etapy i że ucząc się po kawałku można nauczyć się wszystkiego. Już wtedy byłem raczej raptusem: potrafiłem ogarniać duże porche informacji, kiedy je przetwarzałem (dane o piłce nożnej, stolice świata, konstrukcje samochodowe, radiowe listy muzyczne, książki Niziurskiego), ale nie miałem umiejętności siedzenia i kucia na blachę. I, cóż, w podstawówce byłem raczej dzieciakiem, który dostawał w zęby, niż dawał. Bywały dni, że wybierałem drogę możliwie naokoło pewnych bloków, żeby nie wpaść na szemranych typków. Te całe okręgi przemysłowe i blokowiska miały swoją cenę. Dlatego takich pierwiosnkiem były osoby pani Beaty, pana Jacka czy Alberta, pan Dobosz ze szkoły muzycznej, pan Wodzisławski z klubu szachowego, Grzegorz Obiała w Rodła Kwidzyn czy Adam Karaś z sekcji teatralnej. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

Pewnym jest, że gra na saksofonie altowym szła mi całkiem nieźle, wychodziły mi zwłaszcza kawałki Kenny’ego G. (ta muzyka, która często leci w hipermarketach na sali). Pod koniec semestru okazało się jednak, że gram… z pamięci i słuchu, nie znając nut, które czasem kładłem w solfeżu do góry nogami.

Myślę, że podświadomie towarzyszyło mi potem uczucie porażki, tego, że nie sprostałem temu i że nie jestem w nauce i muzyce dość dobry. Wpływało na to środowisko dookoła, bójki, ogólny nastrój robotniczego osiedla. Na szczęście, wynagradzała to miłość rodziców, babci, ciepło domowego ogniska i… baśnie na ścianie.

Szachy

W szachy nauczył mnie grać tata, a pewnego dnia zaprowadził na turniej szachowy z okazji… Dnia Papiernika (wszak miasto celulozy). Było to 8 września 1994 roku, tydzień po tym, jak zostałem uczniem klasy humanistycznej.

Więc i tym razem papier pokierował moim życiem. Trenerem w klubie MTS Kwidzyn był prywatnie pracownik Celulozy, a znajomy ojca (w fabryce i fabrycznym mieście wszyscy się znają), pan Marian Wodzisławski. Nie przypuszczałem wtedy, że szachy staną się tak ważną częścią mojego życia. Że mój kolega będzie czołowym szachistą świata (i konsultantem przy filmie Gambit królowej), że sam nakręcę film o szachach.

Po lewej trener Marian, za nim – młody Radosław Wojtaszek, dzisiejszy arcymistrz. Ja – po środku, przyglądając się partii.

Szachy wiązały się z nieustanną lekturą diagramów i analiz, ale także dykteryjek i historii ze świata szachów. Kto by pomyślał, że opowieści o szachach mogą być pasjonujące? Ale przecież wiemy, że opowieści są wszędzie, zwłaszcza tam, gdzie ludzie oddani jakimś działaniom. A że grali w szachy, przeto opowieści toczyły się wokół tych staroświeckich turniejów w miastach-kurortach, w dusznych salach cygarowych, gdzie dżentelmeni rozprawiali o wyższości Obrony Caro-Kann nad Obroną Francuską czy Philidora. W tych opowieściach był szachista, któremu zwycięski ruch przyśnił się w noc przed partią. Był zawodnik, który szalonym rzutem na taśmę, a raczej, na szachowy zegar, wykazał się duchem fair play: grał z wielkim mistrzem, Capablanką, i ów mistrz, przez nieporozumienie językowe, sądził, że partia zaczyna się o innej godzinie. Gdy zegar tykał, Capablanka palił w ogrodzie cygaro. Jego przeciwnik w grze nie miałby najmniejszych szans, jednak – jak w piłce nożnej – można przegrać nie tylko z rywalem, ale i z zegarem. Maruder jakimś sposobem odkrył nieporozumienie i rzucił się biegiem przez salę turniejową, by odbić zegar, który lada chwila miał wskazać jego zwycięsto nad Capablanką. Zawodnik ów zdążył w ostatniej chwili odbić zegar, po czym poddał partię. Była też szachownica na gronie Alexandra Alechina, był niesłychany Bobby Fischer, do dziś mój ulubiony i wyjątkowy gracz.

Szachy były szkołą życia nie tylko z powodu wież, gońców i spółki. Czas spędzamy w klubie – każde popołudnie we wtorek, środę i piątek – oraz wspólne wyjazdy w niemal każdy weekend i wakacje, były możliwością otrzaskania się z rówieśnikami (co ważne – obojga płci).

Trener Marian nie poprzestawał z resztą na samej nauce szachów. Był człowiekiem dużej wiedzy i wziął sobie za cel przekazanie nam jej, jak również ogólnego wychowania. Z jednej strony więc, jeśli ktoś rozrabiał na treningu, musiał robić pompki, zwane „dychą”, a innym razem, na turniejach, robił nam odpytania z wykonawców klasyki rocka. Eric Clapton, Procol Harum, The Animals – dzieciaki z Kwidzyna ogarniały cały line up festiwali Woodstock. Ulubionym utworem trenera było San Francisco Scotta McKienzie’go. Miasta z piosenki nigdy nie zobaczył, a ja nie przypuszczałem wówczas, że piosenkę znaną z hotelowych pobudek zanucę kiedyś pod Golden Gate Bridge.

Jednym z rytuałów był też powrót do domu i długie rozmowy pod budynkiem Poczty Głównej w Kwidzynie. Trener Marian miał sporą wiedzę z historii popularnej i dobrą pamięć do anegdot. Miał też pewien afekt do „starych, dobrych czasów Gierka”. Bo to właśnie tam, w stołówkach zakładowych, organizował pierwsze turnieje szachowe, turnieje z okazji „Dnia Papiernika”. I często o czasach powstania Celulozy, o czasach pierwszych maluchów i pomarańczy mówił z sentymentem. Wtedy nie wiedziałem, jak działa pamięć i jak bardzo obcym krajem jest przeszłość. I że dziś będę umieszczał to w takiej opowieści.

Dzięki szachom zwiedziłem cały kraj i były dla mnie zawsze wielkim przeżyciem. Z perspektywy czasu doceniam tę przygodę znacznie bardziej. Mój kolega z klubu dziś jest czołowym arcymistrzem świata. Ja wygrywam w pubach, on – na olimpiadach. Jednak jest jakaś sprawiedliwość…

W siódmej klasie niespodziewanie porzuciłem szachy, by zacząć grać w piłkę. Miałem do szachów wrócić, ale tylko dlatego, że usłyszałem, że w piłkę nożną nigdy już nie będę mógł zagrać. Ale o tym później.

Piłka Nożna

Piłka była moją wielką pasją, nie tylko z racji czytania prasy i oglądania meczów. Wspominałem, że mój tata pochodzi z Łodzi, toteż łódzki Widzew był i pozostaje moją wielką miłością. Tak się złożyło, że jeździłem do Łodzi na ferie i wakacje, kiedy trenował drużynę Franciszek „Franz” Smuda, a w składzie grali:

  • Marek Citko
  • Maciej Szczęsny
  • Piotr Szarpak
  • Dariusz Gęsior
  • Daniel Bogusz
  • Andriej Michalczuk
  • Paweł Wojtala
  • Alexander Curtianu
  • Marek Koniarek
  • Rafał Siadaczka
  • Marcin Zając (mój daleki kuzyn)
  • Artur Wichniarek
  • Jacek Dembiński
  • Sławomir Majak
  • Marek Bajor
  • Ryszard Czerwiec
  • Tomasz Łapiński
  • Radosław Michalski
  • Mirosław Szymkowiak

Mógłbym jeszcze długo wymieniać. Faktem jest, że spędzałem na ich treningach całe godziny. Do dziś mam przed oczami, jak siedziałem na trybunach ze Smudą i opowiadałem mu o Kwidzynie, jak wrzuciłem na boisku treningowym z rzutu rożnego Wichniarkowi i przyładował z główki, jak zamarzł mi długopis, kiedy czekałem zimą na Sławomira Majaka, jak łamało mi się serce na widok Marka Citko z gipsem na nodze, jak pisałem u babci w Łodzi na starej maszynie do pisania list do „Pana Marka Citko”.

Jednym z moich największych przeżyć był mecz Widzew Łódź – AC Parma, na który zabrał mnie tata. Wziąłem wówczas ze sobą aparat. Fotografie, jak również bilety, trzymam do dziś. Trudno uwierzyć, ale w bramce grał wtedy Gianluigi Buffon, który… gra do dziś! A na boisku pojawili się również:

  • Enrico Chiesa (strzelił trzy gole)
  • Hernan Crespo (obaj w ataku)
  • Lillian Thuram (Mistrz Świata z 1998)
  • Fabio Cannavaro (Mistrz Świata 2006)
  • Dino Baggio
Przy piłce Piotr Szarpak i Jacek Dembiński. Ostatni z prawej – Lillian Thuram.

Dlatego, kiedy pokazywałem chłopakom w szkole zdjęcia z meczu, nie dowierzali, podobnie, jak wtedy, gdy w „Piłce Nożnej” ukazały się moje kawałki. Przyznaję, że chodziłem wtedy dumny, jak paw. Z powodu przemocy, która miała miejsce w szkole, i której bezskutecznie próbowałem się przeciwstawiać i ja, i moi rodzice, nosiłem w sobie zawsze duży ładunek niepewności, strachu. Wszyscy mówili:

wytrzymaj do liceum, tam spotkasz innych ludzi

ale ja nie chciałem czekać.

Tymczasem każdą wolną chwilę spędzałem z piłką na boisku. Pamiętam całe popołudnia i wieczory na betonowych polach do gry, dziury w ogrodzeniach i flaki wyłążące spomiędzy łat piłek, które przecierały się od gry na asfalcie. Grałem nieustannie. Nie byłem za duży ani za silny, więc pozostawało ćwiczyć technikę. Ot, kiedy dostałem nową piłkę pod choinkę, jeszcze w Boże Narodzenie poszedłem na boisku, odśnieżyłem sobie „szesnastkę” i łupałem na zmianę zewniakiem i wewnętrznym podbiciem, ucząc się podkręcać, jak Karel Poborsky.

Pierwsze podejście do piłki nożnej miałem jeszcze w klasach 1-3. Mąż naszej wychowawczyni, pani Marzeny Szarłan, prowadził w innej szkole sekcję piłkarską i któregoś dnia poszliśmy tam na coś w rodzaju castingu. Pamiętam, że byłem tak przejęty, że potykałem się o własne nogi i do drużyny mnie nie wzięto.

Na początku siódmej klasy, po epizodzie w harcestwie, grałem któregoś dnia z kolegą, Robertem „Szczypiorem” Szczypiorskim. W pewnym momencie powiedział z dumą, że jest zawodnikiem młodzików Rodła Kwidzyn. Nie mogłem w to uwierzyć, bo Szczypior nie był mistrzem boiska, choć był dość zwinny i silny. Opowiedział mi, kiedy są treningi i że mogę też przyjść (mam tę rozmowę i jej miejsce przed oczami).

Tak też zrobiłem, udając się na trening, prowadzony przez Grzegorza Obiałę – legendę lokalnej piłki nożnej.

Wkrótce zacząłem trenować w Rodle. Na trening przyszli też Lewy i Kętacz, ale szybko się wykruszyli, a ja grałem dalej.

Pamiętam wieczne przerażenie tym, że nie dorównam kolegom, chłopakom, którzy byli silni i bezczelni, mocni, jak Peret, szybcy, jak Jawor, zwinni techniczni, jak bracia Pagieła. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że moja gra w Rodle uratowała mi tyłe. Kiedy zaczepił mnie ktoś w szkole, w mojej obronie stanął jednym z największych zakapiorów czyli Mariusz „Siwy” Strzyżewski.

To mój kolega z drużyny, spróbujcie go tknąć

– powiedział, kiedy przełykałem właśnie ciężko ślinę w gardle.

Mimo braków fizycznych, bycie częścią piłkarskiej drużyny dawało mi wielką energię i było powodem do dumy. Trenowałem nieustannie. Pamiętam jedne z zajęć między pachołkami. Trener Obiała spytał, kto się zmęczył. Ja, ledwo dysząc, podniosłem rękę, podczas gdy inni uśmiechali się dumnie.

Co? Czyli nie zmęczyliście się? No to jazda! Ty nie!

– rzekł, wskazując na mnie. Jak tłumaczył, człowiek rozwija się wtedy, kiedy poznaje swoje granice. Skoro chłopacy w ogóle się nie zdyszeli, znaczy, że zrobili coś, co ich nie rozwija.

Moje przygody w drużynie piłkarskiej miały rożny przebieg.

Na początku, jednego z pierwszych dni, gruchnęła wiadomość, że jak dostarczę zdjęcie, to zdążą zgłosić mnie do związku okręgowego, dostanę kartę zawodnika i wciągną mnie do kadry meczowej. Pamiętam, jak leciałem sprintem po tę fotografię. Zdążyłem!

Na drugim dzień stawiłem się dumny przed autokarem.

Niestety… – rzekł trener. – Na zdjęciu nie dopisałeś swoich danych. Przykro mi synu, nie ma cię w kadrze na mecz. Uzupełnij dane i pojedziesz następnym razem.

Było mi strasznie przykro, ale nie pękłem i dalej cieżko trenowałem.

Wkrótce zbliżał się mecz ze Starym Polem. Trener Obiała obiecała, że wreszcie zagram, że widzi postępy w mojej grze. Z ekscytacji nie spałem całą noc, susząc na grzejniku rozciągnięte skarpetki, które służyły za getry (nie miałem getr piłkarskich, nie można ich było dostać w sklepie, a te klubowe były tak podniszczone, że miały więcej dziur, niż materiału).

Jakie było moje zdziwienie, kiedy rankiem przed autokarem (jesienna szaruga w drodze na stadion, pobudka i samotny spacer z sercem wyskakującym z piersi) okazało się, że jedziemy bez trenera Obiały, który podobno miał dzień wcześniej urodziny i jest niedysponowany… Czułem, że moja szansa, na którą tak ciężko pracowałem, zaczyna mi się wymykać z rąk. Wówczas zastępca trenera mnie jednak uspokoił.

Spokojnie Marcel, na pewno zagrasz.

– zapewnił mnie.

W drodze do Starego Pola jechałem z Kostkiem. To znaczy, taką miał ksywę. Był duży, dużo większy ode mnie. Piłka za bardzo nie kleiła mu się do nogi, ale ważne było, że wszyscy się odbijają od Kostka, jak od ściany. Niespodziewanie, w połowie drogi zaczął wymiotować. Powiedział, że chyba nie da rady zagrać i czy mogę go zastąpić.

Ale ja nie mogę, to trener decyduje.

Proszę, powiedz, że chcesz za mnie grać, bo wyjdę na mięczaka, który rzyga w autobusie.

Nie pamiętam czy do rozmow z trenerem doszło, ale Kostek jednak poczuł się lepiej i wszedł od pierwszej minuty.

Muszę tutaj dodać, że nasze biało-błękitne koszulki były obrazem nędzy i rozpaczy. Uszyte były z materiału, którego używa się na satynowe zasłony. Numery odpadały od pleców, wszystko było zmięte i nigdy nie prane (żeby się w praniu nie rozpadło). Szczerze zazdrościliśmy żółto-czarnych koszulek starszemu rocznika, z którym jeździliśmy zawsze na dwumecze, śpiewając:

Rodło do pany, to żółto-czarne szatany!

Faktem jest, że na kilka minut przed meczem asystent trenera przywołał mnie do siebie:

Wchodzisz!

Byłem gotowy, moje serce wyrywało się na boisko razem z nogami, prowadziliśmy 4:2. Stałem już przy linii bocznej gotów do zagrania meczu, kiedy sędzia niespodziewanie odgwizdał koniec spotkania…

Zalałem się wówczas łzami i czym prędzej popędziłem do szatni, żeby nikt nie zobaczył mnie w tym stanie.

Trenowałem jeszcze mocniej, rzełbym, że jak Ronaldo. Ponieważ nieustannie trenowałem też na szkolnym boisku, miałem taką ksywę, choć bynajmniej nie dlatego, że tak dobrze grałem. Dziś widzę to, jako niezwykłą determinację, jednak wówczas odczuwałem po prostu dwie rzeczy: bezgraniczną miłość do futbolu i lęk przed silniejszymi.

Trenowałem jeszcze bardziej, zupełnie już rezygnując z szachów. Czas dzieliłem w zasadzie tylko na szkołę i futbol. Mimo obaw rodziców o zdrowie, o granie jesienią, w deszczu, chodziłem na treningi i nawet siłą nikt by mnie przed grą nie powstrzymał, bo miałem sobie coś do udowodnienia.

Pamiętnego dnia na trening przyjechali rodzice. Pamiętam, że strasznie chciałem, by zobaczyli, jak gram. To był już październik albo listopad, bo prószył śnieg. Zaczynałem mecz na środku, pamiętam pierwsze doktnięcie piłki. Mama powiedziała mi po latach, że serce jej pękało, kiedy widziała tam mnie, najmniekszego ze wszystkich, całego w śniegu i błocie i chciała mnie stamtąd zabrać, ale nie miała serca mi tego zrobić. Odpowiedziałem jej, że gdyby to zrobiła, nie wybaczyłbym jej tego.

To był mój ostatni trening. Kilka dni później rozchorowałem się, okazało się, że złapałem szkarlatynę. Wiedziałem, że drużyna lada chwila zacznie treningi w ciepłej sali, że będzie obóz przygotowawczy. Nie zgadzałem się na to, że mnie to omija.

Zdrowie jednak nie wracało, a choroba zostawiła ślad w postaci bólu stawów, bólu głowy, katarów.

Zimą, dzięki staraniom doktora Maciejewskiego, udało się załatwić wizytę kontrolną u reumatologa czy też ortopedy dziecięcego w Sopocie. Wyniki badań nie były za dobre i kilka tygodni później dowiedziałem się o wyjeździe do sanatorium reumatologicznego. Mając trzynaście lat, zamieszkałem sam na szpitalnym łóżku, sto kilometrów od domu.

Czarodziejska góra

Jedynym pocieszeniem był fakt, że nie muszę czekać do liceum, by poznać normalnych ludzi, ale zacznie się to już tu. Szczerze mówiąc, miałem dość zaczepek w szkole, podśmiewania, ksywek.

To właśnie tam, w sanatorium, pisałem korespondencyjnie do „Szkolniaka” i to właśnie wtedy napisałem tekst pt. Ronaldo – o uczniu, który tak bardzo chciał wszystkim udowodnić, że jest silniejszy, niż sądzą, że skończył na szpitalnym łóżku.

Kiedy myślę o tym po latach, a dokładniej dziś, gdy wróciło do wspomnienie, myślę, że było to aktem odwagi. Jednocześnie, czuję, i przypominam sobie, wielką samotność, jaką odczuwałem wówczas w rzeczywistym świecie. Na całe szczęście, świat wyobraźni był równie wielki. Świat meczów piłkarskich, świat szachów, Formuły 1, świat filmów z kina i VHS, świat z gazet i telewizji, świat z książek, świat z radia.

Znów więc pozostawało cieszyć się walkmanem, lekturą gazet i książek, a czasem, jeśli była możliwość, oglądaniem filmów na vhs w sali jadalenej, co z czasem stało się moją pasją. Tak, to tam, w szpitalu obejrzałem Titanica.

Liceum

W liceum trafiłem pewnego dnia na niepozorną kartkę wyłożoną w szkolnej bibliotece. Była to ulotka serii wydawniczej z największymi arcydziełami literatury światowej. Nie wiem czemu, ale postanowiłem te książki przeczytać. Lektura Orwella, Marqueza, Kafki czy Dostojewskiego wywarła na mnie wtedy wielkie wrażenie, tak wielkie, że odtąd zaniechałem czytania zwykłych, programowych lektur, by czas pożytkować tylko na te książki, trudne, magiczne, trochę niezrozumiałe, a trochę fascynujące. Od tamtej pory zmieniałem szkolne wypracowania w małe opowiadania. Ilekroć przychodziło do pisania takiej pracy na temat, z pomocą przychodzili mi Józef K., Hans Castorp czy Rodon Raskolnikow. Zwłaszcza Castorp przypadł mi do gustu, bo jego perypetie z Czarodziejskiej góry przypominały mi mój Sopot. Miałem wielkie szczęście, że trafiłem na polonistkę, która pozwoliła mi na takie eksperymenty, panią Beatę Szynkiewicz.

Sciaga.pl

Tu wkrótce powstanie wpis…

Scena 2

Zastygłem w bezruchu. Przysiągłbym, że żarówka zgasła mi wtedy nad głową.

Bo było tak, że postanowiłem dołączyć do grupy teatralnej. Namówiła mnie do tego koleżanka z internetu, grająca w swojej szkole w teatralnej grupie. Namówili mnie też Adam i Kuba z klasy.

Poszedłem do budynku przy Słowiańskiej 13, znanym mi z zajęć szachowych, które tu z czasem przeniesiono, a na które ja wówczas chodziłem nieco rzadziej. Pani portierka wskazała mi drzwi do tzw. Czarnej Sali. Brzmi złowieszczo, co?

Czarna Sala – bo sufit i ściany były czarne, po teatralnemu. Był prawdopodobnie poniedziałek i wreszcie zebrałem się w sobie, by przyjść na zajęcia. Dziś poczytuję to sobie za akt odwagi, ale wówczas, co tu dużo gadać, miałem pełne portki.

Gdzieś z głębi docierały do mnie głosy, szepty i śmiechy – a zatem ktoś już się zjawił. Teraz pozostawało przełamać największy strach: po prostu tam wejść i się przywitać. Nie wiem czy znacie to uczucie zastygnięcia, kiedy ciało nie jest w stanie się ruszyć ani na centymentr, a nasza głowa wymyśla – o ile jest w stanie myśleć – milion powodów, żeby odwrócić się na pięcie i wyjść. Albo, że na trzy. Albo, że po co to nam.

Bałem się strasznie. Piszę to dla każdego, dla kogo ta opowieść brzmi znajomo. Jak diabli się bałem wejścia do nowej grupy, całego… tego! Dziś wiemy, że to było opuszczanie strefy komfortu, ale i odwaga, bo poszedłem tam, sam, z własnej woli.

I wtedy właśnie zamrugała żarówka w suficie. Byłem cały spocony i nie wiem czy od zatrząśnięcia się drzwi do Czarnej Sali upłynęło pięć czy piętnaście minut. Wiem dziś za to doskonale – a myślę o tym momencie tak żywo bodaj pierwszy raz od tych bez mała 20. lat – że ze ściśniętym żołądkiem postanowiłem, że wychodzę i… ruszyłem wprost w przeciwną stroną, na zaplecze, do szatni.

Tak zaczęła się moja przygoda z teatrem i poniedziałkowo-wtorkowe spotkania w Czarnej Sali. Z Adamem, Kubą, Patrycją, Moniką, Ronim, Wojtkiem, Jadzią, Eweliną, drugą Patrycją, i innymi.

Początki nie były łatwe. Po pierwsze, za ścianą był klub szachowy, któremu oddałem wiele lat w dzieciństwie. Teraz – jakże to symboliczne – mijałem w korytarzu kolegów zmierzających z szachownicami pod pachą i kierowałem się do innej sali.

Wpadniesz na turniej?

Jasne!

Ale myślami był już na sali. Początki jednak, jak się rzekło, łatwe nie były. Po drugie bowiem pierwsze zajęcia, pierwsza seria zajęć, były dla mnie adaptacją i przełamywaniem potwornych barier, większych, niż mur na granicy USA z Meksykiem.

Oto bowiem, mieliśmy zjawić się w sali ubrani w luźny strój i – na komendę instruktora – rozpierzchnąć się w różnych kierunkach, a potem biegać, bez ładu i składu, w skupieniu, ale swobodnie, by wtem, na klaśnięcie i hasło „stop klatka pod tytułem…” przybierać ciałem odpowiednią pozę, na przykład pozę: „…parasol!” Możecie sobie wyobrazić. Parasol, dobre sobie! Cóż więc robiłem, to śmiałem się, a śmiech ten był sprzęgłem dla braku poczucia pewności. Z czasem jednak zauważyłem, że po pierwsze ja jeden tylko się śmieję, zaś po drugie: że nikt zupełnie nie zwraca na mnie uwagi. Że mogę zrobić najdziwniejszą minę, najdziwniejszy gest, pozę – i to wszystko ma zwyczajnie rację bytu.

Było to dla mnie odkryciem na miarę przewrotu kopernikańskiego. Jak to – myślałem – nie muszę śmiechem maskować samego siebie, by znieść ciężar spojrzeń? Jestem taki, jak inni?

Tak oto zaczął się kolejny etap podróży przez dorastanie. Nie musiałem nigdzie uciekać, było cool. Stopniowo nawiązywaliśmy w grupie kontakt, reagowaliśmy w skupieniu i improwizacji na samych siebie, kiedy – na komendę – mieliśmy dobierać się w pary i tworzyć teatralne konstrukcje dwójkami, trójkami, czwórkami. Najbardziej integrująca była „maszyna”: każdy kolejno wychodził na środek i dołączając do kolegów, wykonywał jakiś gest, który przypominałby element jakiejś wymyślonej maszyny. Jedna osoba kręciła dźwignią, druga udawała pas transmisyjny, i już po chwili szóstka, ósemka, a czasem dziesiątka dzieciaków plątała się w komicznej pozie, próbując wprawiać nieistniejącą maszynę w ruch.

Po tym wszystkim przyszły próby gestów i dźwięków. Rozgrzewka upływała na ćwiczeniu dykcji, gdy powtarzaliśmy – niemal jak w transie – „zmiażdż dżdżownicę”, „no i cóż, że cesarz ze Szwecji”, „tracz tarł tarcicę tak takt w takt jak takt w takt tarcicę tartat tarł”, „koszt poczt w Tczewie” czy „wyrewolwerowany rewolwerowiec wyrewolwerował wyrewolwerowanego rewolwerowca”. Ćwiczenia oddechowe na przepodę, wyrzucanie z brzucha samogłosek, przeciąganie mrowiących usta spółgłosek „m” czy „n”.

To wszystko uczyło świadomości swojego ciała, sprawiało frajdę, dowawało pewności siebie, a przede wszystkim, było dobrą zabawą. Zupełnie nie zauważyłem, jak bardzo mnie to z czasem zmieniło.

Tak oto poznałem pierwsze teksty dramaturgiczne, uczęszczając na zajęcia teatralne do pana Adama Karasia. Pierwszy raz wpadł mi w ręce magazyn „Dialog”, nowa forma zapisu i nowa forma podawania tekstu, pełną metafor, scenografii i ruchu.

W Stowarzyszeniu Teatralnym SCENA2 pracowaliśmy na tekstach Mirona Białoszewskiego i Bruno Schulza, operując bardziej teatrem ruchu, niż klasycznymi narzędziami dramaturgicznymi. Tam jednak odkryłem, czym jest gest, ruch, mimika, tempo i rysunek sceny. 

Podczas prób do pierwszego spektaklu doświadczyłem tej niezwykłej, zbiorowej ekscytacji, która wypełnia przestrzeń tym bardziej, im bliżej do premiery. W dniu występu, dla kurarzu, wypiliśmy na zapleczu butelke taniego wina Lipa z miodem. W ogóle, sala zaprojektowana była w ten sposób, że spektakl rozgrywany był po środku, pomiędzy widownią. Za tylną kulisą była sala bez wyjścia, ale z oknem. Drugie wejście było od szatni, skąd także można było wparować na salę. Biegaliśmy wówczas dookoła budynku, zeskakując boso z parapetu, żeby dobiec do drugiej kulisy i w odpowiednim momencie wejść na scenę.

W finałowym momencie wszedłem, w szlafroku i kapeluszu, na stolik, taki sam, na którym w klubie grałem partie szachowe. Metr przed twarzą miałem wielki reflektor, zwany „kubłem”, którego światło zupełnie mnie oślepiało. Nie myślałem o tym do dziś, do chwili, kiedy to opisuję. Gorąc bijący z kubła sprawił, że potwornie chciało mi się pić. Po chwili pojawił się skurcz, najpierw w jednej stopie, potem drugiej. Parasoks sytuacji polegał na tym, że w granej etiudzie (Katastrofa Samuela Becketta) grałem niejakiego Protagonistę (wstyd, ale nie wiedziałem wtedy, co to znaczy), pacjenta szpitala, cierpiącego na tzw. „przykurcz Dupuytrena”. Dłonie złożyłem więc w szponiasty wachlarz, zaś stopy niespodziewanie same dopasowały się do sytuacji. Pamiętam niezwykły ból stóp i niezwykłe skupienie. Ja, siedemnastoletni chłopak, stałem po chwili w samych slipkach na postumencie, z nieruchomym ciałem i nieruchomym wzrokiem. Koło mnie krzątały się dwie postacie, w tym Kuba, który swoim bezkreśnie głębokim wzrokiem świdrował mi dno oka, zaś naprzeciw kilkudziesięcioro widzów przypatrywało mi się tak, jak kiedyś cała szkoła na szkolnym korytarzu w podstawówce. I nagle pojąłem, że wpatrują się we mnie z zaciekawieniem. Że moje ciało, moja rola, moja sylwetka – na tym skupiają wzrok na widowni, zaś tu na scenie, jestem ja, przypiekany kubłem, jak tost, ale potwornie skupiony i poważny, choć wijący się z bólu.

Nie drgnąłem ani na milimetr.

Moment zejścia do kulisy był momentem małego, nastoletniego triumfu. Wygrałem sam ze sobą.

Jakiś czas potem, pamiętam, stałem na scenie, recytując wiersz, i usilnie zastanawiałem się nad tym, o czym powinno się myśleć, kiedy się gra na scenie. Jak to jest wczuwać się w rolę, jak to jest mówić tekst szczerze i bez fałszu. Pamiętałem o zasadzie patrzenia w punkt pomiędzy oczami widza, o patrzeniu lewo-środek-prawa-lewo-środek… Ale jak tu dojrzeć do zrozumienia sztuki? To miało przyjść później. Najpierw należało przyzwyczaić się do swojego głosu, ciała, dykcji, gestów. Do walki z własnym cieniem.

Dlaczego o tym wszystkim piszę?

Na samym wstępnie zastanawiałem się, jak to pisanie się zaczęło. Czy z tej historii wynika, że miałem zostać pisarzem? Nie wiem, nie wydaje mi się.

Splot okoliczności sprawił, że poznawałem świat i jego tajemne moce przez pismo i słowo, na różnych etapach dorastania. Pismo było więc niejako przedłużeniem mojej ciekawości względem świata jako takiego, aniżeli miłością do książek czy gazet po prostu (choć zapach prasy z kiosku, podobnie, jak woń rozgrzanych kaset wideo, pamiętam do dziś). Czas spędzony na tym poznawaniu (podczas czytania) świata i siebie (podczas zapisywania różnych świstków) z pewnością wywarł na mnie i mój rozwój duży wpływ.

Liceum kończyłem na początku XXI wieku. Miałem już wtedy komputer z internetem, pierwszą komórkę, odtwarzacz DVD, nagrywarkę (zwaną wypalarką). Do lamusa odchodził gramofon, vhs i kaseciaki.

Był to czas burzy i naporu. Nastoletnich miłości. Odkrywania siły internetu. Pracy nad własną niezależnością.

I jeszcze jedno. Z racji podróży szachowych po Polsce, Kwidzyn stał się trochę mniejszy. Wciąż jednak jedynym racjonalnym rozwiązaniem wydawały się studia w Gdańsku lub Toruniu. Marzyłem o dziennikarstwie, ale jedynym sensownym wyborem pozostawała polonistyka. O aktorstwie również mogłem jedynie marzyć.

A zatem, nie byłem urodzonym pisarzem, pod warunkiem, że taka kategoria w ogóle istnieje. Dziś zdaje mi się, że pisarz, to ktoś, kto filtruje świat przez to, co o nim wie. Ma przy tym potrzebę tego filtrowania, wynikającą z obserwacji i współuczestnictwa.

Wtedy jednak tym nie zaprzątałem sobie głowy. Chciałem po prostu zacząć studia.

Tu można dodać kolejną dekadę życia, która upłynęła na studiach, przyjaźniach, pracy. Zacząłem pisać pierwszą poezję i pierwsze sztuki sceniczne. Wiersze wyszły w zawrotnym nakładzie 1 egzemplarza (cztery tomiki), sztukę teatralną Telewizor i Niech mnie ktoś uszczypnie wystawiliśmy w SCENIE2.

Debiut teatralny – etiuda Katastrofa Samuela Becketta. Gram pacjenta, cierpiącego na tzw. przykurcz Dupuytrena czyli szponiastość palców.

Studia

Filologia polska otworzyła mi oczy na konteksty kulturowe i językowe. Zacząłem zastanawiać się, skąd i co się bierze. Szczególnie zapadły mi w pamięci zajęcia z literatury epoki romantyzmu oraz poetyki i teorii literatury. Mimo, że ze studiów wyleciałem po 1. roku i musiałem zacząć je od nowa. Gdybym ich jednak nie zaczął, nie poznałbym na roku Bartka, który do dziś jest moim dobrym przyjacielem.

W międzyczasie studia kilkakrotnie przerywałem, mimo, że dotarłem aż do 5. roku. 

Po stronie światła

Była też muzyka – zespoły KOSMODROM, NO EXIT, a w końcu SITELIGHT, w którym pisałem teksty i śpiewałem. Zagraliśmy kilkadziesiąt koncertów. Nie odgryzaliśmy głów nietoperzom, ale zabawa była wspaniała. Niektóre nagrania można odkopać w odmętach YouTube (shame, shame, shame!).

Radio Ga-Ga

Czas poza uczelnią upłynął na pracy w radiu, najpierw studenckim Radio SFERA UMK, a potem Radiu PLUS. Nowa forma tekstu, praca z głosem, inna narracja, inne tempo, niż na teatralnej scenie.

Pierwsza książka

Równolegle do pracy w Radiu SFERA UMK rozpoczęła się moja praca w Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”.

Rozpoczęła się też praca dziennikarska w serwisach internetowych, Kulturalny Toruń oraz orbiToruń. Zostałem redaktorem naczelnym dwóch z nich, pisząc kilkaset tekstów rocznie. Czy zostałem wtedy pisarzem? Nie, natomiast litery wypływały spod klawiszy nieustannie, podobnie, jak dźwięk z mikrofonu. Przy okazji poznawałem miasto i ludzi, wiele historii i ciekawostek, ale i wiele mechanizmów z tych, które te miasto napędzają. W polityce, kulturze, w tak zwanym życiu miasta.

Muszę dodać, że koło roku 2006 na uczelni dostałem temat pracy magisterskiej i tym tematem był Leopold Tyrmand i jego powieść Zły, podsunięta przez profesora Andrzeja Stoffa. Pamiętam, że gdy ją przeczytałem, wyobraziłem sobie, jak cudownie byłoby umieścić akcję takiej historii w Toruniu. Żeby było tam trochę z tych filmów z VHS, trochę z klasyki literatury, trochę z komiksu, trochę z Tyrmanda. I cóż. Coś tam nawet zacząłem pisać. Tak, zacząłem wtedy pisać książkę! Wrzucałem tam wszystkie pomysły, jej tytuł się stale zmieniał. Raz było to Mgnienie, innym razem Skosmos, a jeszcze kiedy indziej – Legenda Dziwnego Miasta. W tym tekście mieszało się to wszystko, co mieszało się podówczas w mojej głowie. A więc, z jednej strony pełno klisz fabularnych z filmów akcji, z drugiej – bohaterowie oparci na tych ludziach, których znałem, a z jeszcze innej – jakieś przeświadczenie, że w życiu i w świecie jest jakaś większa siła sprawczą. Dziś powiedziałbym, że tytułowe Mgnienie rozumiałem tak, jak teorię synchroniczności u Junga, ale wtedy tego nie wiedziałem… Książkę pisałem w wolnych chwilach, najczęściej podczas pracy w sklepie odzieżowym. Gdy nie było klientów, zapisywałem notatki na żółtych karteczkach, by potem, po pracy, rozwijać je w całe akapity. Tekst zatrzymał się na jakichś 150 stronach. Przez głowę mi jednak wtedy nie przeszło, że to mogłaby być książka, że w ogóle to przypomina książkę, że w ogóle można byłoby wydać książkę. Nie tylko nie miałem pojęcia o książkach, ale nawet nie znałem nikogo, kto książki by pisał. Byłem przekonany, że książki piszą i wydają jacyś inni, mądrzejsi ludzie skądś, bliżej nieokreśleni „oni”.

Po latach spędzonych na pracy, przyszedł etap filmowy. Kilka lat pracy przy festiwalu TOFIFEST pozwoliło złapać bakcyla. Pewna reżyserka, imieniem Fanny, na moje pytanie, że oto tak cudownie byłoby robić filmy, odparła bardzo prosto:

Just do it!

Wkrótce zainteresowałem się technikami scenariuszowymi, przeniosłem na nie to, co wiedziałem z teatru i z kaset VHS. Zacząłem jeździć na różne kursy, doszkalać się. W 2010 roku dzięki scenariuszowi pt Caissa dostałem się na warsztaty w Krakowie, w Akademii Multi Art, gdzie bawiliśmy się w filmy. Zajęcia prowadził Xawery Żuławski, pracujący wówczas nad adaptacją Złego (paradoks!). Podczas zajęć nakręciliśmy kilka etiud. Czas pokazał, że z wieloma ludźmi stamtąd nasze losy miały się jeszcze wiele razy przeciąć. Pod koniec zajęć Xawery rzucił takim przemyśleniem w moim kierunku:

Kolega chyba jeszcze nie wie, co by chciał robić…

Miał na myśli, że łapałem się i gry, i reżyserii, i pisania. Miał rację, nie wiedziałem jeszcze. 

W 2012 roku, po dwóch latach, ukończyłem ów film krótkometrażowy Caissa, w którym życie pokazywałem, jako metaforę szachową. Nie bardzo wtedy dopuszczałem myśl, że filmu mógłbym nie ukończyć, albo że nie warto. Ot, moc młodości. I film powstał, a na jego premierze było prawie 200 osób. Wszystko stworzone z grupą znajomych z budżetem na poziomie kilku tysięcy złotych.

Tańczący z owcami

Zaraz potem, pod koniec roku 2012, wziąłem się za kolejny film, zatytułowany Snufit. A było trochę, jak z filmem Powiększenie Antonioniego.

Za oknem mojego ówczesnego mieszkania rozświetliły się koguty karetki i ich migotanie wpadło do pokoju, jak fajerwerki. Wyjrzałem na zewnątrz: karetka stała pod blokiem, od strony ulicy. Jej drzwi boczne były odsunięte, ale nie widziałem, co jest w środku, bo widok na ich wysokości przesłaniała latarnia uliczna. Ciekawość kazała mi odruchowo zajrzeć do środka, ale niczego nie było widać. Oprócz migania kogutów.

Zbiegłem na dół, chcąc jak typowy ciekawski przechodzień zobaczyć, co się dzieje, ale kiedy obiegłem blok, karetki już nie było.

I to jedno zdarzenie podsunęło mi pomysł na historię, w której dzieje się coś, czego nie widzimy.

Pomysłem inicjalnym była historia o dziewczynie, która siedząc na ławce w parku słyszy, jak gdzieś za drzewami dochodzi do wypadku samochodowego. Słyszy szczęk blachy, krzyk ludzi, potem odgłosy karetki.

Pomysłem tym podzieliłem się z Pawłem Zawadzkim, moim przyjacielem, znakomitym artystą wizualnym, z którym (wspólnie z Michałem „Gereiro” Strzeleckim) dzieliliśmy mieszkanie na poddaszu. Trochę, jak Tyrmand z Herbertem, rzekłbym, przy zachowaniu proporcji. A trochę jak ten Kevin Costner z kolegą, który pisał Tańczącego z wilkami. My tańczyliśmy z owcami.

Tak zrodził się pomysł na film, którego fabuła się rozwinęła do krótkiego metrażu. I znów, dzięki zaangażowaniu wielu ludzi, doszło do zebrania ekipy i produkcji filmu.

I Caissa i Snufit były jednak pierwszą poważniejszą próbą utkania fabuły, która rozwija się w czasie, ma swoich bohaterów i swoje przebiegi. Obie te historie były efektem tego, że kiedy jakiś pomysł wpada do głowy, to trzeba go zapisać. Zawsze, za każdym razem.

Pitching. A co to?

Wiosną roku 2014, usłyszałem o naborze na cykl warsztatów scenariuszowych pod okiem Macieja Ślesickiego. By się na nie dostać, należało sporządzić krótki pomysł serialu telewizyjnego. Toteż na szybko wymyśliłem pomysł pod tytułem Powtórka. Detektyw Leon Brodzki musi rozwiązać zagadkę, która przypomina zagadkę sprzed lat, tylko, że tym razem jest to zbrodnia doskonała. Brodzki musi odbyć podróż w przeszłość, do dawnej sprawy, by rozwiązać tę nową. Ta podróż okazuje się tytułową powtórką, także dlatego, że on sam będzie musiał rozliczyć się z błędami przeszłości. Jego przeciwnik nazywa siebie Heraklitem. Od tego filozofa, który twierdził, że nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki. W oczekiwaniu na swoją kolej, poznałem Martę Matyszczak, dziś również autorkę kryminałów. Sam pitching był czymś zupełnie nowym, przygotowałem się do spotkania drukując sobie zarys historii, biogram głównego bohatera i siatkę bohaterów, zainspirowaną serialem Homeland.

Pomysł spodobał się na tyle, że na warsztaty się dostałem. Pracą do wykonania na koniec cyklu spotkań miało być rozpisanie sceny do sitcomowej komedii. Podczas analizy nadesłanych prac Maciek zaczął od mojego tekstu, krytykując go. Pamiętam, że było to dla mnie czymś nowym, ale z pokorą przyjąłem jego słowa, o nic się nie wykłócałem, nie próbowałem tłumaczyć, co miałem napisać, ale czemu nie napisałem, że kot zjadł zasilacz. Facet dostał to, co ja zdecydowałem mu dać, on to ocenia, a ja słucham – tak na to patrzyłem. I powiedziałem po prostu:

Dziękuję.

Nie oceniam czy inni się tłumaczyli czy przepraszali. Grunt, że warsztaty były ciekawe. Na koniec spotkania Maciej Ślesicki rozczarował nas wszystkich:

Nikt nie był na tyle dobry, bym go wziął do pracy przy serialu.

Jakie było moje zdziwienie, kiedy kilka dni później, stojąc w kolejce do kasy w sklepie Auchan (z resztą tym samym, w którym pracowałem na nocki), dostałem e-mail.

Nadawca: Maciej Ślesicki.

Zapraszam do współpracy.

Prułem z Torunia do Warszawy swoim tico, jak szalony.

Cała atmosfera szkoły filmowej zawsze robiła na mnie wielkie wrażenie. Całą drogę starałem się skoncentrować i przygotować na to, co powiedzieć, miałem nawet coś przygotowane. Otworzyły się metalowe drzwi do gabinetu kanclerza i Maciej Ślesicki zawołał do siebie. Kiedy wszedłem, okazało się, że mam usiąść obok Bogusława Lindy. I z wrażenia zapomniałem języka w gębie.

Tak trafiłem do produkcji serialu Cierpienia Cezarego P., gdzie główną rolę, jak w Posterunku 13, grał Cezary Pazura, a Maciej Ślesicki znów reżyserował. Nad tekstami pracowałem z Bartkiem Janiszewskim (później autor biografii Grzesiuk. Król życia) i Rafałem Skarżyckim (m.in. Jeży Jeż).

Kolacja w Bristolu

Tu wkrótce pojawi się wpis…

Ten moment. Czy na pewno?

Był to w ogóle czas, kiedy zaczynałem sobie zdawać sprawę z tego, jakie elementy składają się na to, w jakim kierunku człowiek zmierza. Jak choćby to, że nie wystarczy być kreatywnym czy pomysłowym. Równie istotna jest długotrwała dyscyplina, rzetelność, rutyna, cierpliwość. Kończyłem wtedy 30 lat, być może był to schyłek okresu formatywnego. 

Roczny kurs dał mi niesłychaną energię i dużo wiedzy. Po drodze, znów dzięki Inez, miałem okazję sprawdzić się, jako scenarzysta telewizyjny. Choć pierwszą pracę dostałem przez przypadek.

Sądziłem otóż, że będzie do mnie ktoś dzwonił w sprawie adaptacji jakiejś książki dla dzieci. Kiedy więc otrzymałem telefon, zacząłem całą przemowę na temat filmów dla dzieci, moich przygód z książkami Niziurskiego, całą otoczkę (bardzo chciałem dostać te zlecenie). Rozmówczyni, Ania Szanciłło, nieoczekiwanie przerwała mi i spytała, dlaczego ja ciągle mówię o dzieciach, skoro to serial docu soap. Nie miałem pojęcia, co ten skrót znaczy (chodzi o seriale paradokumentalne, zwane operami mydlanymi), więc wypaliłem, że tam przecież też występują dziecięce postacie. Czułem, że to moja szansa i ten moment, żeby wskoczyć do tego pociągu do Hollywood. Ania powiedziała, że mam przyjechać na spotkanie zespołu, gdzieś do Wilanowa, na co przystałem. Nie miałem pojęcia, w co się pakuję, najwyraźniej zaszła pomyłka, więc postanowiłem grać w ciemno.

Już na początku producent, Sebastian Konrad, udzielił nam cennej rady, którą pamiętam do dziś:

Wiecie, co będziecie pisać: operę mydlaną. Ktoś powie, że „to te gówniane historie…” A ja coś wam powiem. Jeśli podejdziecie do tego, jak do gównianej historii, to obiecuję wam, że napiszecie gównianą historię. Potem reżyser pomyśli, że musi kręcić gówniany odcinek, aktor będzie zły na siebie, że gra gównianą rolę, a na końcu widzowie poczują się jak gówno. Jakiejkolwiek pracy nie wykonujesz, wykonuj ją dobrze, bo w świecie jest miejsce na różne rzeczy, i na różną sztukę, także tę komercyjną. Na tej zasadzie każdy grajek weselny strzelałby sobie w głowę, bo gra na ślubie, a nie w filharmonii. Kto zostaje?

Szybko się dowiedziałem, na czym moja rola powinna polegać i z miejsca się zgodziłem. Tu kolejna refleksja o tym, jak ważne jest, kogo spotykamy na swojej drodze. Ania okazała się niezwykle cierpliwym i serdecznym tzw. headwriterem (szefową zespołu scenarzystów) i piorunochronem osłaniającym mnie przed błyskawicami fiskalnymi przez dział produkcji. Praca przy serialu Ten moment była wymagająca, ale okazała się bardzo pożyteczna. Tytuł serialu był dla mnie dość symboliczny. I tu kolejna lekcja życia, trochę, jak ta z meczem, na który miałem wejść w ostatniej minucie, a sędzia zagwizdał koniec.

Serial zaczęto emitować w poniedziałki, w tzw. prime time (czyli w najlepszym czasie antenowym, po godzinie 20). Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje: psim swędem trafiłem do telewizji i już pierwsza moja fucha poleci w szczycie antenowym. Cóż…

Nic takiego się nie wydarzyło. Gdy śledziłem kolejne odcinki, czekając, aż przyjdzie dzień emisji tych, które napisałem, emisję… zawieszono na nieograniczony czas.

Idź i bądź odważny

Wspominałem, że był to czas wielu zmian. Pewnego dnia nogi zaprowadziły mnie na event, zwany jako TEDex. Jednym z jego organizatorów był wspominany tu już dwa razy… Dominik Pokornowski, twórca tej strony.

Dominik, dzięki!

TEDx czyli cykl nagrań z eventów, gdzie mówcy opowiadają o tym, jak zmieniać świat. W dużym skrócie, poszedłem tam, jako dziennikarz, z akredytacją, a wyszedłem z biletem do San Francisco. No może tego biletu tak od razu nie dostałem, ale…

Podczas tego wieczoru doznałem czegoś, co w psychologii nazywa się błyskiem. Podczas wystąpienia Romana Łozińskiego pt Zdolny ale leń poraziło mnie. Z każdym zdaniem, które wypowiadał, coraz bardziej zapadałem się w fotel.

W dużym skrócie, na drugi dzień sporządziłem tzw. bucket list czyli listę rzeczy do zrobienia. Od tamtego dnia miałem listę na każdy dzień. Były na niej zarówno rzeczy pt „wymień żarówkę”, jak i „zostań pisarzem”. Listę aktualizowałem każdego dnia, był to koniec roku 2014. Sprawy nie tyczyły tylko pracy. Obiecałem sobie także zadbać o zdrowie, o relacje z bliskimi. Można powiedzieć, że wykład Romana Łozińskiego był jego opowieścią o życiu, taką, jaką ja prezentuje teraz. Kilka lat później, kiedy zostałem pisarzem, napisałem mu o tym, jak zmieniło moje życie. Nie uwierzył. Dziś myślę, że nie tyle nie uwierzył, ile rozumiał, że nie ma jednego błysku, który zmienia wszystko. Że zmiana zaczęła zachodzić już wcześniej, była ukryta w jakimś stanie potencjalnym. On był po prostu detonatorem. Wcisnął przycisk.

To był czas, kiedy zrozumiałem, że prócz wiary we własną siłę i robienia wszystkiego po swojemu oraz dochodzenia do wszystkiego samemu, ważne są narzędzia i wiedza innych. Że tak, cenna jest nasza intuicja, nasza własna droga (którą, jak już troszkę widać, bardzo pieczołowicie utrzymywałem na kursie od dzieciństwa), ale że zbiór wiedzy totalnej na temat świata i życia, to wnioski nie tylko nasze, ale innych ludzi, tak zwana mądrość, z której można i należy czerpać. I tak, jak kiedyś z wielkim oporem sięgałem po książkę Kod szczęścia, tam po tym TEDx ochoczo sięgnąłem po inne nagrania z tej serii. Tak trafiłem na Jacka Walkiewicza, którego występ Pełna moc możliwości doprowadził mnie do łez i napełnił odwagą, do której mówca zachęca w ostatnim zdaniu:

Idźcie i bądźcie odważni

Babcia, która odchodzi

Niedługo potem wydrukowałem babci album zdjęć i odwiedzałem ją, ilekroć odwiedzałem rodzinny Kwidzyn (od 2003 roku mieszkałem w Toruniu).

Zdałem sobie bowiem sprawę, że wcześniej zaglądałem do niej tylko od święta. Nigdy odwiedziny nie były celem samym w sobie, były czymś przy okazji, a okazja nie nadarzała się za często, bo zawsze jest powód, by mieć zajęty weekend, zwłaszcza, jak się jest dziennikarzem.

Babcia zmarła trzy miesiące później.

Żałuję, że zaprzyjaźniliśmy się tak poźno, ale cieszę się, że chociaż przez ten krótki czas udało się spędzić więcej czasu razem. Podobno album ze zdjęciami oglądała codziennie, mówiąc „mój wnuk”.

Czemu wydrukowałem te zdjęcia? Bo zdałem sobie sprawę, że jeśli obcy ludzie widzieli setki moich fotek z imprez, z życia, a moja babcia nie, to coś jest nie tak. Więc dałem babci te same zdjęcia. Imprezy, życie domowe, przyjaciele, wyjazdy – żeby choć w ten sposób zobaczyła, jak żyje jej wnuk.

Nie mogę wciąż przeżyć, że nie zrobiłem tego dziesięć lat wcześniej. To cena, jaką się płaci za indywidualne poszukiwania. Dziś przeszłość, w której moja babcia żyła, jest inną krainą. Często wracam do niej bez wspomnieniach.

O tym właśnie mówiłem, gdy pisałem o tym, że coś w moim życiu zaczęło się zmieniać.

Alma mater

Na mojej bucket list były też studia. Największa trauma i największy wstyd, bo przerywane wielokrotnie i, ostatecznie, niedokończone. Mając 30 lat miałem tylko maturę. Miałem też oczywiście doświadczenie, ale wiedziałem, że studia, to coś więcej, niż papier. To znaczy, studia będę tak ważne, jak ważnymi je uczynimy

Toteż postawiłem sobie za punkt honoru wrócić na studia i je skończyć. I znów, jak niegdyś w przypadku książki, pisanie pracy licencjackiej (z racji reformy studiów musiałem cofnąć się o 2 lata, byłem wcześniej już na 5 roku…) wydawało mi się katorgą i czymś nie do przejścia. Napisanie kilkudziesięciu stron analizy naukowej przerażało mnie. Nowy promotor, i dziekan jednocześnie, dr hab. Maciej Wróblewski, doradził, bym wrócił może do Tyrmanda. Ja bardzo ochoczo się zgodziłem, mając nadzieję, że wezmę starą pracę, przerobię i będzie z głowy. Profesor stwierdził jednak

Dobrze, żebym czuł, że włożyłem w to jakąś pracę.

Czy widzicie podobieństwo do słów producenta, Sebastiana Konrada?

Skończyło się na napisaniu pracy od nowa. Dotyczyła wizerunku Leopolda Tyrmanda. W trakcie pisania zdałem sobie sprawę, że moja wiedza o Tyrmandzie była nikła, ale dlatego, że zasadniczo… o Tyrmandzie niewiele wiadomo. Ponieważ miałem za sobą kilka lat pracy dziennikarskiej i jako takie doświadczenie, zebranie materiału poszło mi sprawnie i, nim się obejrzałem, praca miała kilkadziesiąt stron. Co się okazało? Że była po prostu na temat. I że jak człowieka coś interesuje, to szuka w świecie informacji i źródeł, że jeśli ma do tego pasję, to idzie mu jeszcze sprawniej, i tak właśnie powstają prace naukowe. Poczułem się, jak bohaterowie Sposobu na Alcybiadesa. Chcąc wykiwać szkołę, przypadkiem się wszystkiego nauczyłem. Dlatego te studia były „ważne”, bo pozwoliły odkryć własną sprawczość. Pozostało wybrać recenzenta pracy.

Poszedłem wówczas do profesora Stoffa, tego, który odkrył przede mną Tyrmanda. Powiedział, że się zgadza, ale będzie surowy.

Na obronie postawił mi 3. Podczas rozmowy egzaminacyjnej, która również okazała się interesującą, spytał mnie o… wizerunek pisarza w mediach społecznościowych. Tłumaczyłem więc w odpowiedzi, jak to dziś wygląda, kto administruje konta w serwisach, co robią algorytmy. Jego pytanie było prorocze.

Wychodząc z gabinetu, naszła profesora refleksja, że szkoda, że Tyrmandem nie zająłem się przed laty, bo coś by z tego może było więcej.

Nie miał pojęcia, a może właśnie miał, że zmotywował tym mnie do działania. 

Wysłałem wkrótce list do wydawnictwa, którego wznawiało książki Leopolda Tyrmanda, zapytując czy jest im wiadome, by powstała lub powstawała jakaś biografia Tyrmanda. Według moich wniosków bowiem – pisałem – biografii takiej nie ma, a archiwa po pisarzu znajdują się w San Francisco…

Niedługo nadeszła odpowiedź, bym przesłał swoją pracę licencjacką. Wahałem się czy plik słać, a gdy w końcu dodałem załącznik, zacząłem smażyć maila pełnego tłumaczeń, dlaczego praca jest taka, a nie inną. 

To takie polskie! – pomyślałem nagle.

Po czym skasowałem treść, i napisałem: „Proszę, oto załącznik!”.

Pamiętacie moje moje z książką pisaną w przerwach w sklepie? Przemyślenia na temat książkę i tego, kto je pisze? Ja wciąż nie sądziłem, że mógłbym pisać książkę (ani tym bardziej być pisarzem!), a jednak jakaś dziwna siła kazała mi z wydawcą korespondować.

Odpowiedź przyszła tego samego dnia:

Jest to najciekawsza praca o Tyrmandzie, jaką czytaliśmy, przy czym…

jedyna, jaką ktoś nam kiedykolwiek przysłał!

I znów olśnienie. Że ważne jest, jak się robi pewne rzeczy, a nie, ile się nie robi. Bucket list. Babcia. Seriale docu soap. 

Tydzień później podpisałem umowę na biografię Leopolda Tyrmanda i tak oto, latem 2015 roku, zostałem pisarzem. 

Zamiast książki o gwoździach

Dlaczego to piszę? Być może trafi tu ktoś, kto zastanawia się nad tym, kim są pisarze lub jak pisać. Nie mam uniwersalnej odpowiedzi na takie pytania, pozostaje mi jedynie zostawić w formie zapisu historię, jedną z wielu, o tym, jaka droga wiodła do pisania książek.

Praca nad Tyrmandem, to był fart nad farty. Dlaczego? Ponieważ nie przyszło mi w udziale opisywanie historii gwoździ, tylko biografia pisarza, i to takiego pisarza. Śledząc jego losy, mimowolnie uczyłem się o tym, jak to jest być pisarzem. Jego zmagania, często opisane przez samego Tyrmanda, były niezwykłą lekcją na temat pokory, sumienności i wyobraźni. We we wspomnieniach Tyrmanda odkryłem też coś z siebie. Z młodego chłopaka, który – jak pisał – „młodość spędził w czytelni”, dzieląc czas między lekturami, a ganianiem za piłką w parku. 

W lutym 2016 roku poleciałem do Nowego Jorku. Po drodze, w Amsterdamie złapałem przeziębienie. W USA leczyłem je zaparzanym imbirem z chińskiego warzywniaka i cukierkami Halls, wrzucanymi do herbaty. W hostelu zaprzyjaźniłem się z paczką ludzi z całego świata. Była nawet Aleks, mieszkająca w Kanadzie uchodźczyni z Jugosławii. Chciałem jej nawet o pewnej fabryce papieru przywiezionej z jej nowej ojczyzny do mojego rodzinnego miasta, ale gorączka mnie ubiegła.

To tam, podczas wywiadu z wdową po Leopoldzie Tyrmandzie, Mary Ellen Tyrmand, padły z jej ust słowa:

Muszę powiedzieć ci coś, czego nigdy nikomu nie mówiła.

Gdy opowieść się skończyła, wstrząsająca i smutna, dodała:

A teraz zostanie to zapisane na zawsze.

Pamiętam, jak ścisnęło mnie w żołądku, przysiągłbym z resztą, że słowo „forever” (tłum. zawsze) dudniło po pokoju jak echo przez dobre kilka sekund. Bo wiedziałem, że to na mnie, na moich słowach, spoczywa teraz odpowiedzialność za to, jak tę historię przekażę światu.

Igły zamiast kwiatów

Potem było San Francisco, gdzie odkryłem archiwa Tyrmanda. Ostatniego dnia pobytu w Kalifornii wybrałem się na spacer przez miasto. Most Golden Gate Bridge był tak olbrzymi, że stojąc na plaży w jakiejś odległości od niego, sądziłem, że dotrę na miejscu za kilkanaście minut, tymczasem droga zajęła mi ponad dwie godziny. Nie mogłem się pozbyć z głowy piosenki Scotta McKienzie, ulubionego utworu trenera Mariana.

Miasto nie było jednak pełne ludzi z kwiatami. Z każdej bramy wystawiali głowy bezdomni, zastawieni skradzionymi koszami zakupowymi na kółkach, w których mieścił się cały dobytek. Dość powiedzieć, że gdy nazajutrz kierowca Ubera wiózł mnie na lotnisko i opowiedziałem mu, którędy szedłem przez miasto, odpowiedział z uśmiechem:

Oh, you mean the drug district. Ya know, district for jukies

Czyli, że spacerowałem przez dzielnicę ćpunów.

Książkę skończyłem pisać na początku lipca 2016. Pisanie było tak stresujące, że motywować mnie musieli piłkarze z kadry Euro 2016, których filmy na kanale „Łączy nas piłka” dawały mi kopa do pracy. Że skoro oni potrafią, to i ja potrafię. Odliczałem czas do kolejnego meczu, wyznaczając sobie limit stron. Ba, odsprzedałem bilet na grany w Paryżu mecz Polska-Niemcy. Strata była tym większa, że tego dnia w Paryżu mieli przebywać znajomi poznani w nowojorskim hostelu.

Skończyłem maszynopis na początku lipca. Był to tak wielki wysiłek i tak wielki roller coaster emocjonalny, że aby odciąć się od tego, przefarbowałem włosy. Nie pytajcie, jak wyglądałem.

Dotyk papieru

Książka ukazała się w październiku 2016 roku. Pierwszego egzemplarza dotknąłem na półce w Empiku, nie mogąc uwierzyć, że ta książka naprawdę ma fizyczny kształt i trzymam ją w rękach. Książkę musiałem odłożyć, bo nie było mnie stać na kupno (chwilę później zadzwonił kurier, że właśnie przywiózł mi paczkę z egzemplarzami autorskimi). To był kolejny moment, kiedy poczułem się pisarzem. Były i następne. Pierwsze spotkanie autorskie na Targach Książki w Krakowie. 700 spotkań autorskich na targach, w tym to jedno, moje. Czy ktoś przyjdzie? Zrobiłem na Facebooku wydarzenie, na które zaprosiłem znajomych z Krakowa – m.in. tych, z którymi byliśmy na warsztatach z Xawerym Żuławskim w 2010 roku. Przyszli prawie wszyscy!

W czym pomógł Kurosawa

W międzyczasie, kiedy jeszcze pracowałem nad biografią, zacząłem myśleć o tym, co dalej. Byłem gotów pisać cokolwiek, byle dalej pisać książki. 

Odkrycie, że stworzenie utworu na 50, 100, 200 czy 250 stron jest fizycznie możliwe, porównałbym do sportu, w którym nagle biegamy coraz dłuższe dystanse, wykonujemy coraz bardziej skomplikowane ćwiczenia czy liczbę powtórzeń. Było to obalenie mitu „ściany”, jak podczas maratonu czyli mitycznego momentu po 30-tym kilometrze, kiedy organizm odmawia posłuszeństwa.

Tu muszę powiedzieć o zbiegu okoliczności. Gdzieś w początkach roku 2016 próbowałem odpalić starego laptopa, na którym trzymałem jeszcze starszą grę komputerową – Collin McRae 2.0, oczywiście rajdy samochodowe. Ze zdziwieniem zauważyłem, że komputer nie tylko niespodziewanie ożył, że gra odpaliła, ale że na pulpicie ukazał mi się – niczym „las krzyży” – folder z napisem:

Powtórka.

Był w nim ów projekt, prezentowany niegdyś Maciejowi Ślesickiemu, który to projekt się mi potem zagubił na kilka lat.

W międzyczasie – że sięgnę po terminologię kolarską – wciąż jeździłem do Warszawy na spotkania prowadzone przez Agnieszkę „Inez” Kruk w jej pracowni kreatywnej storylab.pro. Podczas warsztatów, których celem było zapitchowanie projektów dla jednego z wiodących producentów, każdy winien był przyjść z jakimś projektem.

Pamiętam, jak – spóźniony na spotkanie – zaparkowałem swoje niezniszczalne tico pod budynkiem i na kolanach dokończyłem prezentację serialu pod tytułem Powtórka. Pamiętam, że po skończeniu prezentacji, Inez wykrzynęła:

Wow! Chłopie, masz gotową historię.

Ale znów, a już trochę mnie znacie, nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął się zastanawiać czy aby na pewno jestem w stanie stworzyć z tego serial? Niemniej, prace nad koncepcją postępowały, stworzyliśmy bardzo zgraną grupę, w której wymienialiśmy się uwagami, za które do dziś jestem wdzięczny. Ostatecznie, producent wybrał chyba jeden z projektów. Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to do dziś wyświetlany na TV4 serial Lombard.

Po którymś ze spotkań otrzymałem rozsyłany przez Inez newsletter. Był tam link do niepozornego wywiadu z Akiro Kurosawą, kultowym reżyserem filmowym.

W trakcie rozmowy, palący papierosa Kurosawa otrzymuje pytanie o radę dla młodych filmowców i mówi nagle tak:

Zamiast kręcić filmy, piszcie historie. Kręcenie filmów jest strasznie drogie i mało kogo na to stać. A do pisania wystarczy kartka i długopis.

Był to kolejny – po Romanie Łozińskim i Jacku Walkiewiczu – błysk w mojej głowie.

Kryminał? Czemu nie

Wydawnictwo, które stało za książką Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka jak moje życie, nie było zainteresowane moją prozą. Podpisaliśmy umowę na inną książkę non fiction, z której po czasie, ostatecznie, zrezygnowałem.

W tym samym czasie w Wydawnictwie Czwarta Strona miałem znajomą redaktorkę (a dziś pisarkę!), Klaudię Bryłę, która namówiła mnie na spotkanie w wydawnictwie. To zabawne, bo kilka lat wcześniej pracowaliśmy w redakcji portalu Kulturalny Toruń i udzielałem jej rad, a teraz role miały się odwrócić.

Na spotkaniu powiedziałem, że mogę napisać cokolwiek. Reportaże o Nowym Jorku, science fiction, kryminały. Tak dostałem propozycję pisania kryminału. Niewiele się namyślając, wyciągnąłem z odmętów dysku pomysł na Powtórkę. i podpisaliśmy umowę na trylogię. Tak zostałem autorem kryminałów.

Reszta jest historią. Bo nie był to oczywiście jej koniec, a początek. Jak wybrać okładkę? Jak napisać pierwszą stronę? Jak zaplanować fabułę w pierwszym, drugim, trzecim tomie. Jak negocjować z wydawcami, jak prezentować się w social mediach, jak traktować te całe swoje pisanie, za co być wdzięcznym, a kiedy chcieć więcej, kogo słuchać, a kogo nie słuchać, jak wpadać na pomysły, z czego żyć i czy Atlantyda istniała…

Nie wiem czy miałem zostać pisarzem, nie wiem również, jak się nim zostaje. Nigdy chyba nie ustalę czy to książki przyszły do mnie czy to ja do nich. Może jesteśmy dwoma biegunami tego samego życia?

Czytam właśnie Wysoki zamek Stanisława Lema, który o wspomnieniach z dzieciństwa pisze tak:

(…) nigdy nie uważałem, aby się „urodził na pisarza”, aby hoc erat in votis (łac. „właśnie tego pragnąłem). Zresztą dalej tak myślę. To znaczy, musiało w owym dzieciństwie i w pozostałej po niej rupieciarni znajdować się całe mnóstwo krzyżujących się tropów, kierunków do odczytania, do wykrycia, przeważnie bezładnych, kończących się ślepo, urwanych.

(…) to był chyba taki ład, jak na szachownicy pustej, gdzie można zobaczyć albo czarno-białe pasy biegnące wzdłuż albo wpoprzek, albo znów po przekątnej. Wystarczy odrobina wysiłku, włożonego we wzrok, aby wszystko się tak przestrukturowało, jak chcemy.

(…) Chyba coś osobliwie podobnego stało się z otwartą tu szachownicą pamięci.

Przeszłość jest obcym krajem.

Ten moment

Uśmiechnąłem się niedawno, podczas obiadu rodzinnego, kiedy zobaczyłem w telewizji jeden serial paradokumentalny. Często lecą tam do obiadu i zawsze kręcę nosem, ale tym razem było inaczej. Okazało się, że wznowiono emisję serialu Ten moment. Jak widać, na ten swój moment trzeba poczekać czasem bardzo długo.